O tym miejscu krążą legendy, ale fakty są praktycznie nieznane. Od tamtych wydarzeń minęło ponad 70 lat. Świadkowie poumierali, a młodsi często nie mają nawet pojęcia, że w ich wiosce działy się takie rzeczy.
Poddębowiec leży nieco na uboczu. By tu dotrzeć trzeba, jadąc drogą z Bogorii do Staszowa, parę kilometrów przed miastem odbić w bok i kierować się w stronę ciemniejącej w oddali ściany lasu. Zjawiskowe są te lasy. Latem i jesienią pełno tu grzybiarzy, ale i takich, którzy przyjeżdżają po prostu pospacerować. Wtedy też musiało być ładnie. I paradoksalnie, ta sielska sceneria, stała się tłem armagedonu.
Przed wieloma laty opisywałem na łamach "Tygodnika Nadwiślańskiego" historię Byszówki, zwanej Małym Katyniem Ziemi Sandomierskiej. Ta ponura opowieść zamieszczona została potem w pierwszej części książki "Świętokrzyskim szlakiem". W Byszówce działał przez kilka miesięcy polowy areszt NKWD. Nazywano takie placówki obozami ziemnymi, bo Sowieci przetrzymywali więźniów nie w celach, barakach czy kazamatach, ale po prostu w przykrytych darnią dołach, których pilnowali uzbrojeni strażnicy. Prowizoryczne więzienia lokowano na obrzeżach wiosek, albo wręcz w obrębie gospodarstw, z których wcześniej wysiedlano właścicieli. Ile dokładnie było takich obozów na terenach zajmowanych przez kroczącą na Berlin Armię Czerwoną? Dokładnie nie wiadomo. Informacje na ich temat są wyjątkowo skąpe. W wielu przypadkach pozostały po nich tylko budzące grozę nazwy. Z Poddębowcem, gdzie również urządzona została enkawudowska katownia, sprawa wygląda inaczej. W zasobach kieleckiego IPN udało mi się odnaleźć relacje trzech więźniów, przetrzymywanych tam pod koniec 1944 roku... (rs)
Więcej w papierowym i elektronicznym wydaniu "TN".
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz