Rozmowa z TADEUSZEM GOSPODARCZYKIEM (na zdjęciu)
- Wielu osobom nie trzeba Pana przedstawiać. Ale przypomnijmy: jest Pan radnym miasta Tarnobrzega, współpracownikiem Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej, żeglarzem, założycielem Jacht Klubu "Kotwica", twórcą i dyrektorem festiwalu szantowego, a prywatnie mężem, ojcem dwóch synów. Był Pan kandydatem na prezydenta w ostatnich wyborach i wicedyrektorem Wojewódzkiego Urzędu Pracy w Rzeszowie. Dużo tego...
- Rzeczywiście (śmiech). Wszystko jest kwestią organizacji. Już od czasów szkolnych starałem się być aktywny w różnych dziedzinach, wyznaczając sobie i osiągając - dzięki systematycznej pracy - określone cele. Tak mi zostało do dziś.
- I co? Osiągnął je Pan?
- Chyba tak. Nie ukrywam, że los nigdy mnie nie oszczędzał i zawsze chodziłem najdłuższymi drogami do celów, niejednokrotnie potykając się i pobierając z tego naukę. Szczególnie porażki nauczyły mnie wiele o sobie samym oraz przesiały przez sito nieprawdziwych przyjaciół. Przyznam, że czasem taka droga jest męcząca, niemniej jej dobry finał zawsze daje ogromną satysfakcję.
- Z zawodu jest Pan inżynierem, ale od kilku lat zajmuje się rynkiem pracy. Najpierw na szczeblu wojewódzkim, dziś krajowym.
- To trudny obszar działalności. Obejmuje, między innymi, walkę z bezrobociem, a to piekielnie trudne. Jednak takie wyzwania dają ogromną satysfakcję, jeśli uda się wnieść swój wkład w rozwiązywanie ludzkich problemów.
- Dzięki tej pracy jest Pan osobą rozpoznawalną w województwie.
- Nie mnie oceniać. Jednak wspominając epizod rzeszowski, mam poczucie spełnienia. Jak mniemam przyczyniłem się do poprawy życia wielu osób. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że pionierskie przedsięwzięcia, realizowane wraz z Ministerstwem Pracy i Polityki Społecznej na Podkarpaciu, odniosły sukces. Mam tutaj na myśli np. realizację projektu pilotażowego "Partnerstwo dla pracy", w ramach którego w samym tylko Tarnobrzegu pracę znalazło 238 osób. Nieskromnie powiem, że sukces tego pilotażu przyczynił się do tego, iż w przyjętej miesiąc temu nowelizacji ustawy o promocji zatrudnienia znalazły się zapisy wprowadzające testowane na Podkarpaciu rozwiązania.
- Złośliwi wypominają Panu obietnice wyborcze dot. tworzenia nowych miejsc pracy.
- I bardzo dobrze, powyższy przykład pokazuje bowiem, że właśnie je spełniam. Dodam tylko, że możliwości działania zależne są od posiadanych narzędzi. Każda władza posiada ich znacznie więcej niż przeciętny urzędnik. Chciałbym jeszcze dodać, iż wiele działań wymyślonych i rozpoczętych w obszarze podkarpackiego rynku pracy trwa nadal. Efekty tych działań z pewnością nadejdą, a myślę tu głównie o historycznym wręcz wsparciu szkolnictwa zawodowego, w ramach którego do województwa wprowadziliśmy z pieniędzy europejskich ok. 90 mln zł. Prawie 7 mln z nich znalazło się w szkołach naszego miasta i powiatu.
- Czym się Pan teraz zajmuje?
- Obecnie pracuję w Warszawie, tworząc ekspertyzę związaną z rynkiem pracy dla potrzeb instytucji rządowych.
- To awans czy wygnanie?
- Myślę, że po części jedno i drugie (śmiech). Dumny jestem z faktu, że moje dotychczasowe działania i ich efekty zostały dostrzeżone "na górze" i dziś mogę pracować także dla kraju. To ogromne wyzwanie i bezcenne doświadczenie. Niestety, wszystko jakimś kosztem. Jest nim rozłąka z rodziną i życie weekendowe w Tarnobrzegu.
- Czy dlatego zrezygnował Pan z pracy w komisji rewizyjnej Rady Miasta Tarnobrzega?
- Zrobiłem to w poczuciu odpowiedzialności za samorząd, ponieważ nie zawsze mogę uczestniczyć w pracach tej ważnej komisji. Jestem jednak przekonany, że moja praca w Warszawie w sposób bardziej konkretny niż dotychczas przełoży się na samorząd. Zawsze bowiem uważałem, że Tarnobrzeg cierpi na brak swoich ambasadorów, którzy zabiegaliby o jego interesy zarówno w województwie jak i w kraju. Historia nam tę tezę potwierdza. Efekty widać gołym okiem. Wystarczy spojrzeć na miasta ościenne i ich rozwój. Ludzie stamtąd "ogrywają" Tarnobrzeg, ściągając do swoich miast kapitał i miejsca pracy.
- Czy to oznacza, że źle ocenia Pan szanse Tarnobrzega?
- Ja ich źle nie oceniam, mówię tylko o tym, że miasto od wielu lat nie ma szczęścia do ludzi, którzy pośrednio i bezpośrednio decydują o jego losie. Osobiście mnie to boli i staram się to zmieniać. Chciałbym, by mieszkańcy mojego miasta uwierzyli, że może być lepiej, inaczej, po prostu normalnie. Dziś w ogóle trzeba zadać sobie pytanie, jakim miastem ma być Tarnobrzeg za 5, 10 czy 25 lat. Co chcemy zmienić, do czego dążymy, jak zagwarantujemy pracę naszym dzieciom, mieszkania i, po prostu, dobre warunki do życia. Wiele samorządów zajmuje się tylko bieżącym administrowaniem. Nie wybiega w przyszłość, nie myśli perspektywicznie.
- Czyżby nawiązywał Pan do rządów prezydenta Mastalerza?
- Po części tak. Nie ukrywam, że nie podoba mi się styl, w jakim sprawuje on urząd. To styl autorytarny, który w dłuższej perspektywie nie pomaga mądrze i skutecznie prowadzić polityki miasta. Miasto jest zbyt dużym organizmem, by jednoosobowo decydować o wszystkim nie słuchając rad innych. W sytuacjach kryzysowych powinien on prowadzić dialog, nawet kosztem wycofania się z wcześniejszych decyzji. Każdy, kto je podejmuje, ma prawo się pomylić, a miarą wielkości polityka jest umiejętność przyznania się do błędu.
- To brzmi jak element programu wyborczego kandydata na prezydenta.
- Tak. Bo chcę zmienić moje miasto. Bo chcę mieć wpływ na decyzje w nim podejmowane. Wiem, co trzeba zrobić. Dlatego chciałem i nadal chcę być prezydentem. (...)
Rozmawiał: Edward Cisowski
Więcej w papierowym wydaniu "TN".
Men08:35, 18.04.2014
0 0
Mam nadzieje, że pan nie zostaniesz prezydętem. Czekam na nowe twarze. 08:35, 18.04.2014