W okolicy nazywają ją "matką bolesną", bo za życia pochowała męża i sześcioro swoich dzieci. Mimo to nie ma pretensji do Boga i losu, bo jedni cierpią mniej, a inni bardziej. Jej przypadł w udziale czerstwy kawałek ziemskiego chleba.
To było na około trzy tygodnie przed świętami wielkanocnymi. Siedzieliśmy przy stole, na którym stało pudełko po butach, a pani Maria trzęsącymi się rękami wyciągała z niego poszarzałe, wyblakłe zdjęcia, a potem trzymając je jak karty, po kolei kładła na stole i wspominała:
- To mój najstarszy, Boguś. Miałby teraz 65 lat, ale dożył tylko 34. Zginął w kopalni. Miał dwoje dzieci, ale wszystkie się pogubiły, bo synowa po śmierci Bogdana wyjechała z dziećmi do rodziny do Niemiec i już się nie odezwała. Wnuki były wtedy małe - Adaś miał 6 lat, a Marcinek 4... Nawet nie wiem, czy mówią po polsku. Chyba nie, bo i po co im tam był nasz język. A teraz to bym się chyba z nimi nie dogadała... A na tym zdjęciu Krysia...
A potem kolejne zdjęcie, i kolejne. Na stole rósł stos fotograficznych nekrologów, a ja patrząc w głęboko osadzone, niemal niewidoczne oczy pani Marii, pomyślałem, że kładąc zdjęcia jak karty na stół, nieświadomie naśladuje los, który w ten sam sposób grał z nią i jej najbliższymi. Tak samo zresztą, jak z każdym z nas, chociaż gra z nią i jej rodziną była szczególnie bezwzględna.
Pani Maria ma 87 lat. Przez znajomych nazywana jest "matką bolesną" ale nie z powodu jej usposobienia, bo znana jest z pogody ducha i życzliwości. Dla niektórych jest wręcz nieludzko spokojna, bo przecież jak można dziękować Bogu za to, że życie na ziemi zamienił jej na życie w piekle?
Urodziła się w lipcu 1927 r. we wsi z widokiem na Góry Świętokrzyskie, mieszkała z mężem kilka kilometrów od rodzinnej chałupy, która stała do końca lat osiemdziesiątych, kiedy to zrównał ją z ziemią wnuk jej brata. Teraz stoi tam niezgrabny, piętrowy budynek z mauretańskimi łukami i pałacową tralką wzdłuż wąziutkiej werandy. Pani Maria miała pięcioro rodzeństwa, z którego dotąd żyje tylko starsza o dwa lata siostra Zuzanna. Wyszła za mąż tuż przed końcem wojny. Miała wtedy 17 lat i tak naprawdę niewiele do gadania, bo o wszystkim zadecydowali rodzice obojga młodych.
Ale dobrze trafiła, bo Józef był człowiekiem spokojnym, łagodnym i zgodnym. Nigdy na nią nie podniósł nie tylko ręki, ale nawet głosu. Nawet śmiali się z niego, że dał sobie wędzidło założyć i oddał babie lejce, ale on powiadał, że ona w powożeniu małżeństwem lepiej sobie radzi. I choć był od niej pięć lat starszy, zdał się na jej rządy i nigdy nie kwestionował jej decyzji.
Dom wybudowali z bali, z których Niemcy budowali schrony. A że były to piękne, grube bale, dom był bezpieczny i ciepły. Pod jego dachem wychowało się sześcioro dzieci. Pani Maria jest przekonana, że gdyby tu zostały, nic złego by ich nie spotkało. Bo dopiero po jego opuszczeniu dopadło je przekleństwo "złego świata".
- Mój ojciec powtarzał, że leżący kamień mchem obrasta, przez co mu cieplej. Nie jest dobrze, jak wszystkich rozrzuca po świecie - mówi. - Przecie ludzie są ze sobą po to, żeby im było cieplej na sercu. A jak może być cieplej, jak są tak daleko od siebie, że ani ręki jeden drugiemu nie poda, w biedzie nie poradzi ani nawet w złości złego słowa nie powie. Bo i złość potrzebna, żeby z człowieka żółć się wylała. A jak już się wyleje, to się ludzie pogodzą. Przynajmniej dawniej tak było...
A tamten dom stoi do dziś, będąc jednym z najstarszych we wsi. Kilka lat temu przyjechał jakiś pośrednik i proponował jej, aby go sprzedała. Mieli go rozwalić, a drewno zabrać do Niemiec i zrobić z niego meble. Ale nie zgodziła się, chociaż siostra namawiała ją, aby zamieszkała razem z nią. Potem ten pan przyjeżdżał jeszcze dwa razy, proponując, aby sprzedała dom z możliwością mieszkania w nim do śmierci, ale odmówiła, bo przecież jakby podpisała umowę, mogliby ją z niego wyrzucić. A ona chce się spotkać ze śmiercią pod tym dachem.
Maria przyznaje, że do śmierci męża życie układało się po jej myśli. Józef był pracowity, a rodzina życzliwa i chętna do pomocy. Najpierw przyszedł na świat syn Bogdan, a rok później Zygmuś, któremu Bóg dał przeżyć ledwie siedem miesięcy. Ale za to urodzona rok później Krystyna prawie na nic nie chorowała, a jak miała pięć latek, to już opiekowała się braćmi. Słuchał jej nawet starszy Bogdan. A potem przyszli kolejno na świat Adam, Krzysztof i Zosia. Wszystkie dzieci pojawiły się w ciągu dziesięciu lat i nie przysporzyły rodzicom większego kłopotu. Co prawda musiały pomagać w gospodarstwie, ale przecież taki był los wiejskich dzieci. Przynajmniej wtedy, bo teraz wszystko się zmieniło, rozluźniło, a rodzice i dzieci żyją już w osobnych światach. (...)
Jan Adam Borzęcki
Więcej w papierowym wydaniu "TN".
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz