Porównywana jest z Arethą Franklin czy Billie Holiday. Piszą i komponują specjalnie dla niej najwybitniejsi twórcy piosenek. Ma na koncie kilkanaście albumów i ugruntowany status jednej z najwybitniejszych polskich wokalistek. Grażyna Łobaszewska wystąpiła nieawno w Dworze na Wichrowym Wzgórzu w Przybysławicach pod Klimontowem. Po koncercie rozmawialiśmy z artystką o jej zawodowym jubileuszu, kondycji rodzimej sceny muzycznej i planach na najbliższą przyszłość.
- Spotykamy się w szczególnym momencie. Jest Pani w trakcie trwającej już od jakiegoś czasu jubileuszowej trasy koncertowej, odbywającej się z okazji 40-lecia pracy artystycznej. Tę rozmowę wypada więc chyba zacząć od pytania jak to wszystko się zaczęło i od którego momentu liczy Pani swoje "zawodowe lata"?
- Od momentu, gdy zaczęłam śpiewać na poważnie i stałam się artystką "z papierami".
- Czyli od ukończenia szkoły muzycznej?
- Szkoła była jeszcze wcześniej. Mam na myśli uzyskanie stosownego zaświadczenia z Komisji Weryfi kacyjnej Ministerstwa Kultury. Wtedy coś takiego trzeba było mieć, żeby wykonywać zawód muzyka.
- A pierwszy poważny występ? Zielona Góra i Festiwal Piosenki Radzieckiej?
- Od czegoś trzeba było zacząć. Moja nauczycielka ze studia piosenki w Gdańsku zgłosiła mnie do udziału w tym festiwalu, chcąc pokazać mi, jak wygląda duża scena i praca z profesjonalną orkiestrą. Chciała przekonać się, czy sobie poradzę, czy udźwignę ten ciężar... Uważała, że jeśli przymierzam się do zawodu artysty estradowego, to powinnam być silna i przygotowana na porażkę, ale też i sukces.
- Pamięta pani, kto wtedy wygrał?
- Nie. Za to pamiętam, że ci, których wtedy nagrodzono, szybko skończyli swoją przygodę ze śpiewaniem, a dla odmiany trzy osoby: Michał Bajor, Janusz Panasewicz i ja, którzy dostaliśmy tylko nagrody pocieszenia, dalej robimy swoje... (rs)
Więcej w papierowym i elektronicznym wydaniu "TN".
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz