Tyle się mówi, żeby dokładnie czytać umowy, które się podpisuje. Zwłaszcza jeśli w grę wchodzą duże pieniądze. Bohater tej opowieści umowy nie przeczytał. Namówiony przez pracownicę jednego z sandomierskich banków, utworzył wieloletnią lokatę oszczędnościową. Miał zarobić. Stracił jedną trzecią oszczędności.
Pan Kazimierz Suska (na zdjęciu), emeryt z Koprzywnicy, nie ma nadziei, że bank mu zwróci pieniądze, które stracił. Przyznaje, że być może wykazali się z żoną zbytnią naiwnością i uwierzyli pracownicy banku, która, jak wynika z jego relacji, przekonywała ich, że lokując pieniądze na długoterminowej lokacie, zarobią znacznie więcej niż na zwykłym rachunku bankowym.
Pan Kazimierz chce opowiedzieć o tym, co mu się przytrafiło, i w ten sposób być może ostrzec innych przed pułapką. Nie kryje żalu. Uważa, że pracownica banku nie poinformowała go należycie o ryzyku.
Był rok 2007, okres prosperity. Nadchodził jednak czas, kiedy system bankowy na całym świecie zaczyna chwiać się w posadach, a wiele produktów proponowanych przez banki, w tym lokaty długoterminowe, stawało się bardzo ryzykownym sposobem oszczędzania pieniędzy.
- Mieliśmy z żoną trochę oszczędności, 16 tys. zł. Baliśmy się je trzymać w domu. Pojechaliśmy więc do Sandomierza, do jednego z banków. Chcieliśmy założyć zwykłe konto dla naszych oszczędności. Nie chcieliśmy zarabiać. Chcieliśmy, by nasze pieniądze były bezpieczne. Jedna z pracownic banku zaproponowała nam inne rozwiązanie - lokatę długoterminową. Obiecywała, że zysk będzie znacznie większy niż na zwykłym koncie, z tym że nie można było wypłacać tych pieniędzy przez pięć lat. O ryzyku nie wspominała. Podsunęła nam pod nos umowę, której nie czytaliśmy. Zresztą jest napisana takim językiem, że pewnie i tak byśmy jej nie zrozumieli. Po prostu zaufaliśmy tej kobiecie, wierzyliśmy w jej uczciwość. To był błąd - opowiada mężczyzna.
Okazało się, że lokata, którą wybrali małżonkowie była obwarowana znacznym ryzykiem, bo bank agresywnie inwestował ich pieniądze. I być może zysk by był, i to nawet taki, jaki nakreśliła im pracownica banku, gdyby nie kryzys finansowy, który zachwiał światową gospodarką i rynkami finansowymi.
Pan Kazimierz nie wybierał pieniędzy z lokaty nawet przez dłuższy okres niż przewidywała to umowa. Liczył, że może trend się odwróci i uda się przynajmniej odzyskać kwotę, jaką wpłacił. Na zysk już nie miał nadziei. Jednak cały czas obserwował stan rachunku i za każdym razem z przerażeniem stwierdzał, że pula na koncie, zamiast rosnąć, maleje. I to w zastraszającym tempie!
W czerwcu tego roku podjął decyzję o likwidacji lokaty. - Musieliśmy to zrobić z konieczności. Bliska nam osoba zwróciła się do nas o pożyczkę. Pojechaliśmy do banku, a tam na koncie 10,5 tys. zł. Mało tego, musieliśmy czekać trzy tygodnie, aż bank przygotuje nam nasze pieniądze do wypłaty. Przez ten czas straciliśmy kolejne kilkaset złotych. Nie wiem, jak to nazwać, to jest kradzież w białych rękawiczkach, nóż się w kieszeni otwiera. Przez siedem lat na lokacie, na której miałem zarobić, straciłem grubo ponad jedną trzecią wpłaconych pieniędzy - żali się mężczyzna. (...)
Józef Żuk
Więcej w papierowym wydaniu "TN".
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz