Sześćdziesiąt sześć lat temu komunistyczne władze powołały do życia Wojskowe Bataliony Pracy. Do jednostek o charakterze obozów pracy przymusowej wcielano młodych mężczyzn, których uznawano za niebezpiecznych dla obowiązującego w kraju ustroju - między innymi członków organizacji niepodległościowych oraz synów żołnierzy różnych formacji wojskowych.
Wśród nich było wielu mieszkańców naszego regionu. "Politycznie i klasowo obciążeni" młodzi ludzie trafiali do wojska, a następnie byli wysyłani do pracy w kopalniach, kamieniołomach oraz zakładach pozyskiwania i wzbogacania uranu.
Zbigniew Krupa, prezes tarnobrzeskiego okręgu Związku Represjonowanych Politycznie Żołnierzy-Górników, wylicza wśród nich: najmłodszych żołnierzy podziemia antykomunistycznego, powstańców warszawskich, młodociane ofiary procesów politycznych, którym kończyły się wyroki, zwykłych obywateli nieprzychylnie ustosunkowanych do peerelowskiej rzeczywistości lub ulegających "wrogiej propagandzie", uczestników seminariów katolickich, oraz synów: żołnierzy Armii Krajowej, Narodowych Sił Zbrojnych, Batalionów Chłopskich, członków organizacji Wolność i Niepodległość, "byłych funkcjonariuszy bezpośredniego aparatu ucisku przedwojennego", tak zwanych "wiejskich bogaczy" i sybiraków.
Sam trafił tam, jako osoba "niepewna politycznie" - syn przedwojennego policjanta. Do wojska został powołany 17 lutego 1954 roku. Wysłano go do jednostki w Stalinogrodzie, czyli dzisiejszych Katowicach. Miał wówczas 22 lata.
- Po krótkim przeszkoleniu rekruckim skierowano nas do pracy w kopalni "Wujek". Najpierw pracowałem przy wydobyciu węgla - 674 metry pod ziemią, a później zostałem przeniesiony do brygady wykonującej zamułki wyrobów - mówi 83-latek. - W kopalniach zastąpiliśmy niemieckich jeńców wojennych, którzy po podziale Niemiec zostali zwolnieni. Ich miejsce zajęli żołnierze i więźniowie. Z tym, że ci drudzy mieli lepiej od nas, bo im za każdy przepracowany tam dzień odliczali dwa dni odsiadki. Nam natomiast służbę wydłużano, nawet do 36 miesięcy, podczas gdy powinna ona trwać jedynie 24. Ja służyłem 26 miesięcy.
Jego batalion został skoszarowany w Bugli, w barakach opalanych węglem. Co dzień o piątej rano mieli pobudkę. Po zaprawie i śniadaniu wyruszali do kopalni. Z koszar szło się tam około 35 minut. Żołnierze-górnicy zawsze maszerowali ze śpiewem na ustach.
- Po zjechaniu na dół człowiek nie miał imienia i nazwiska, a jedynie numer - tak zwaną markę. Trzeba było nosić ją przy sobie, jak dowód osobisty - wspomina Z. Krupa. - Pobierało się markę oraz ważącą pięć kilogramów akumulatorową lampę i maszerowało dwa, czasami trzy kilometry do miejsca pracy. Praca trwała dotąd, aż wykonało się ustaloną normę. Zdarzało się więc, że do koszar wracaliśmy dopiero na kolację. Wszystkie soboty były pracujące, bardzo często pracowaliśmy też w niedzielę, a zarabialiśmy grosze. Dodatkowo potrącano nam na wyżywienie, umundurowanie i na płace dla kadry.
W tym czasie żołnierze stanowili ponad 50 procent załogi kopalni "Wujek". W sumie w ciągu dziesięciu lat funkcjonowania Wojskowych Batalionów Pracy wcielono do nich ponad 200 tysięcy osób.
- Nie ma dokładnych danych mówiących o tym, ilu z nich zginęło. Z pobieżnych szacunków wynika, że do domów nie wróciło około tysiąca żołnierzy. Naszą kopalnię żartobliwie nazywano Częstochowa, bo często chowała żołnierzy do grobu - mówi Z. Krupa.
- Wypadki zdarzały się często, bo ludzie byli przemęczeni i znerwicowani. Trudno było się stamtąd wydostać. Jeden z moich kolegów z Rozwadowa pracował na dole przy tak zwanych tamach powietrznych, gdzie miał do czynienia z pyłem kamiennym. Zachorował na płuca. Komisja orzekła, że jest niezdolny do służby wojskowej, ale nie puścili go do cywila, tylko pracował na powierzchni przy wydawaniu jakichś części do urządzeń. Dopiero, gdy pojawiały się jakieś poważne okaleczenia lub złamania, to reagowano inaczej. Na wszystkie inne choroby lekarstwem była aspiryna. W lazarecie podawali ją na wszystko i mówili: gdzieś się nabawił choroby, tam idź się wylecz.
Wojskowe Bataliony Pracy zlikwidowano w 1959 roku. Mimo tego przez kolejnych trzydzieści lat o ich istnieniu oficjalnie nie mówiono. Był to temat tabu. (...)
Rafał Nieckarz
Więcej w papierowym wydaniu "TN".
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz