To mogłaby być fotografia w sam raz na plakat filmu "Moskwa nie wierzy łzom". On - dziarski krasnoarmiejec w uszance z czerwoną gwiazdą z sierpem i młotem i ona - wyraziste, piękne oczy, intrygujące skupienie na twarzy, chustka skromnie oplatająca głowę. Oboje piękni, młodzi, zakochani. Turakiewiczowie.
Na zdjęciu poniżej on, trochę jowialny, szczery do bólu, otwarty jak mądra księga, spełniony. I ona - z tymi samymi, pełnymi uwodzicielskiej siły oczami, uśmiechem, który rozbraja. Jak mówi - tak samo zakochana w swoim mężczyźnie, za którym nawet dziś gotowa jest pójść choćby na koniec świata. Pomiędzy tymi dwoma obrazkami jest ponad pół wieku. I prawie pięć tysięcy kilometrów.
Siedzą na kanapie w swoim domu w Dzierdziówce, niecałe 20 kilometrów od Stalowej Woli. Za oknem z dziesięć stopni mrozu, lekki śnieżek. Nad nimi - w wielkiej antyramie - historia ich wspólnego półwiecza zamknięta w kilkudziesięciu fotkach. Prezent od dzieciaków na 50-lecie małżeństwa. Świętowali hucznie kilka tygodni temu. A teraz świętują razem inny jubileusz.
ZIMA? JAKA ZIMA?
- Dokładnie 20 lat temu, punktualnie o 16 tamtejszego czasu, wyruszyli pociągiem ze stacji w swojej miejscowości - uszczegóławia Andrzej Karaś. Był wójtem gminy Zaleszany, który podjął się sprowadzenia do swojej gminy rodziny polskich... no właśnie. Zesłańców? Emigrantów? Nie ma dość precyzyjnego określenia, możliwego do użycia w tym kontekście. Wójt, za zgodą rady, zaprosił ich do Polski, do kraju ich przodków. - Byliśmy to winni takim jak oni. Bezdyskusyjnie - mówi A. Karaś. Za gminą Zaleszany poszły wtedy inne. Polonusi z Kazachstanu i z Rosji trafili do Stalowej Woli, Janowa Lubelskiego, Zbydniowa, Jeżowego... (jr)
Więcej w papierowym i elektronicznym wydaniu "TN".
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz