Akcja referendalna, której celem było między innymi odwołanie burmistrza WIESŁAWA ORDONA (na zdjęciu) z zajmowanego stanowiska, zakończyła się spektakularną klęską. Inicjatywa ta od początku przez wielu mieszkańców gminy traktowana była z przymrużeniem oka.
Janusz Markowicz, reprezentujący pięcioosobową grupę, stojącą za pomysłem organizacji referendum, na nowodębskim samorządowym podwórku pojawił się nagle, jakby znikąd. Przyszedł na sesję rady gminy i zadał jej władzom serię pytań, a już na kolejnym posiedzeniu oznajmił, że będzie przewodniczył inicjatywie, która zmierzać będzie do obalenia tych władz.
Referendum miało dotyczyć nie tylko odwołania burmistrza i rady gminy, ale także likwidacji straży miejskiej oraz zawierzenia Nowej Dęby Bogu i obraniu na jej patronkę św. Rity (i przy okazji zmiany jej herbu) - świętej od spraw trudnych i beznadziejnych!
Aby doszło do referendum, jego pomysłodawcy musieli zebrać podpisy poparcia od co najmniej 10 procent osób uprawnionych do głosowania, a więc niemal 1600. Nie udało się.
Nie mogło się udać, bo inicjatorzy akcji referendalnej nie zrobili prawie nic, aby zakończyła się ona sukcesem. Nie zbierali podpisów na ulicach, nie chodzili po domach, niemal w ogóle nie wyszli do ludzi. Liczyli, że ci sami zgłoszą się do nich i się przeliczyli, bo udało im się zgromadzić zaledwie 100 podpisów.
- Nie jesteśmy politykami, ale młodymi ludźmi, którzy inaczej widzą rozwój naszej gminy. Nie zależy nam jakoś strasznie na wejściu do polityki. Dużo ludzi narzeka, a my postanowiliśmy spróbować coś zrobić, pokazać im, że można coś zrobić. Były dwa spotkania w sprawie referendum. Odzew był mizerny. Później rozmawiałem też z mieszkańcami tyle że nie miasta a okolicznych wiosek. Większość z nich mówiła, że chce poczekać na rozwój wydarzeń. Byli za zmianami, ale nie chcieli się angażować - tłumaczy J. Markowicz.
Rafał Nieckarz
Więcej w papierowym wydaniu "TN".
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz