Rozmowa z ANDRZEJEM PONIEDZIELSKIM (na zdjęciu) - bardem, poetą, satyrykiem, reżyserem
- Często odwiedza Pan Iwaniska?
- Niestety, nieczęsto. Obiecuję sobie ciągle taką sentymentalną podróż, ale z przyczyn zawodowych nie bardzo jest to możliwe. Jakiś czas temu brałem udział w kabaretowisku na zamku "Krzyżtopór" w Ujeździe i tęsknie spoglądałem w kierunku nieodległego Grzybowa Szczeglickiego, a dokładnie Kolonii Grzybów, gdzie mieszkali moi dziadkowie Franciszek i Katarzyna Poniedzielscy. Kiedyś spędzałem u nich prawie każde wakacje.
- A kiedy był Pan tam po raz ostatni?
- To było chyba po drugim lub trzecim roku studiów. Mój dziadek zmarł dość wcześnie. Później jednak odwiedzałem jeszcze stryja. Bywało, że latem jeździłem pomagać mu przy żniwach.
- Studiował Pan na Politechnice Świętokrzyskiej i uzyskał tam dyplom inżyniera automatyka. Zdarzyło się Panu pracować choć przez chwilę w wyuczonym zawodzie?
- Bardzo przez chwilę. Skończyłem Wydział Elektroniczny, a specjalizacja nazywała się "automatyka przemysłowa". To były jeszcze czasy, gdy po studiach otrzymywało się skierowanie do pracy. Trzeba było odpracować to, co kraj w nas zainwestował. Ja wylądowałem w Łodzi, w Widzewskiej Fabryce Maszyn Włókienniczych. Spędziłem tam jakieś pół roku. Później okazało się, że jeśli komuś urodzi się dziecko, a żona ma możliwość zarobić więcej niż mąż, to mąż może pójść na urlop wychowawczy. I ja z tego skorzystałem. Do dziś pamiętam uśmiechy pań w kadrach, które pokazywały sobie mnie nawzajem szpecąc: "o to ten, który poszedł na macierzyński".
- A dzisiaj bliżej Panu do dziedzin ścisłych czy już humanistycznych?
- Myślę, że ja to wszystko jakoś zdrowo w sobie łączę. Połowa mojego mózgu jest bardzo stechnizowana, a druga połowa tęskni ciągle za czymś w rodzaju chmury ułudy. Te moje studia to nie był jakiś kaprys. Dziś często tak się zdarza, że ktoś idzie na literaturoznawstwo, a jak tam się nie udaje, to walczy o miejsce na chemii spożywczej (śmiech). Ja wybierając politechnikę, byłem wierny swoim zainteresowaniom. Wcześniej kończyłem zresztą Technikum Elektroniczne. Profesorowie mówili mi często, że mam coś, co zdarza się raz na ileś tam przypadków, a mianowicie tak zwaną "intuicję techniczną", a to podobno rzecz bardzo cenna w inżynierskim fachu. W ogóle uważam, że stabelaryzowanie czy pewnego rodzaju umatematycznienie sobie życia to nie najgorsza rzecz. Z drugiej jednak strony brakuje wtedy tego elementu nieprzewidywalnego, który mnie równie mocno pociąga (śmiech).
- To na politechnice właśnie miały miejsce Pańskie pierwsze próby artystyczne?
- Tak. Byłem studentem trzeciego roku, gdy pojechałem na Festiwal Piosenki Studenckiej do Krakowa. Wcześniej podśpiewywałem trochę w klubie "Pod Krechą". 19 czerwca będzie akurat 50-lecie uczelni i tegoż klubu. Mam poprowadzić jubileuszowy koncert.
- Stworzył Pan bardzo oryginalny i trudny do podrobienia wizerunek sceniczny...
- Wielem się przy tym nie napracował (śmiech). Profesor Aleksander Bardini powiedział kiedyś, że chciałby mnie sfilmować i pokazywać to potem swoim studentom, żeby wiedzieli, jak nie należy się zachowywać na scenie (śmiech). Ale potem dodał "Nic pan nie zmieniaj! Różne gremia będą może pana weryfikować, ale ludzie najszybciej wyczują, czy jest pan sobą, czy nie". (...)
Rozmawiał: Rafał Staszewski
Cała rozmowa w papierowym wydaniu "TN".
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz