Stan wojenny w naszym regionie został już dość szczegółowo opisany przez samych uczestników wydarzeń, historyków i dziennikarzy. Wciąż jednak, dzięki kwerendom w archiwach i szczegółowym badaniom specjalistów, na światło dzienne wychodzą nowe, do tej pory nieznane, fakty.
W grudniu 1990 r., tuż przed kolejną rocznicą 13 grudnia, na łamach "TN" opublikowaliśmy listę osób z województwa tarnobrzeskiego internowanych i skazanych w stanie wojennym. Wkrótce okazało się, że nie była pełna. Pewne jej braki wskazała nam m.in. Ligia Kurasiewicz, nauczycielka z Sandomierza, w 1982 r. internowana w obozie dla kobiet w Gołdapi. Ktoś inny upomniał się o działaczy "Solidarności" zatrzymanych 14 grudnia 1981 r. w klasztorze oo. Kapucynów w Rozwadowie. Wtedy jeszcze nie spodziewaliśmy się, że akcja SB i ZOMO skierowana przeciwko ludziom stalowowolskiej "S", którzy nie zostali internowani 13 grudnia, będzie stanowiła zagadkę, przez wiele lat wzbudzającą emocje i pytania.
Jesienią 1990 r. zjawił się w redakcji "TN" w Tarnobrzegu tajemniczy mężczyzna, który stanowczo zażądał spotkania z redaktorem naczelnym. Zgodziłem się, choć niechętnie, bo nie chciał wyjawić celu wizyty. Dopiero w gabinecie, kiedy zostaliśmy sami, powiedział, że ma coś, co zainteresuje stalowowolską "Solidarność". Na pytanie, dlaczego na łącznika wybrał właśnie mnie, powiedział, że pracowałem w Zarządzie Regionu Ziemia Sandomierska i poznałem ludzi ze związkowej "centrali". W końcu otworzył teczkę i wyjął z niej kilkustronicowy maszynopis.
Zanim mi go podał, uprzedził, że ten tekst jest częścią zapisu nagrania, jakiego SB dokonała potajemnie 14 grudnia 1981 r. podczas zebrania działaczy "S" w rozwadowskim klasztorze. Przejrzałem maszynopis. Okazało się, że tylko w części zidentyfikowano osoby biorące udział w dyskusji. W tekście było za to sporo sformułowań w rodzaju "zapis nieczytelny" lub "nie rozpoznano głosu", co potwierdzało, że stenogram sporządziła Służba Bezpieczeństwa.
Mój tajemniczy gość podał cenę za dokument i powiedział, że daje mi kilka dni do namysłu. Niestety, kwota przez niego podana okazała się barierą nie do przeskoczenia. Niektórzy z moich kolegów, którym przekazałem treść rozmowy i opisałem to, co przez kilkanaście minut mogłem przeczytać w redakcji, poddali w wątpliwość autentyczność stenogramu. W każdym razie, kiedy zadzwonił, powiedziałem, że nie kupujemy dokumentu. Podziękował i odłożył słuchawkę.
Później nie słyszałem, by stenogram gdzieś "wypłynął". Zrobiła się o nim cisza. Zanim przypomnę wydarzenia, które rozegrały się w zimowy wieczór w klasztorze oo. Kapucynów w Rozwadowie, muszę wrócić do niedzielnego przedpołudnia 13 grudnia 1981 roku. To wtedy osobom, którym, po usłyszeniu radiowej przemowy szefa WRON gen. W. Jaruzelskiego o wprowadzeniu stany wojennego, udało się wejść do siedziby Zarządu Regionu "S" Ziemia Sandomierska przy ul. Staszica w Stalowej Woli (wśród nich był niżej podpisany), przedstawił się przygnębiający widok: na podłogach walały się papiery, leżały zdewastowane urządzenia, ze ścian wystawały wyrwane z gniazdami kable.
Chyba nikt z nas nie wiedział, że 13 grudnia 1981 r., po zajęciu siedziby Zarządu Regionu przez SB, funkcjonariusze osadzili tam na krótko Ryszarda Rotta, pracownika WSS "Społem" w Tarnobrzegu, który ogłosił się tymczasowym komisarzem Regionu NSZZ "Solidarność" Ziemia Sandomierska. "Następnie Rott wysłał teleksy do różnych komisji zakładowych, zwołując na 14 grudnia zebranie członków "Solidarności" w klasztorze oo. Kapucynów w Rozwadowie" - pisał po latach historyk Marcin Bukała w jednym z tomów historii NSZZ "Solidarność". Po południu 13 grudnia, wracając z kościoła Matki Bożej Królowej Polski, znajomy przyniósł wiadomość o planowanym na następny dzień spotkaniu w klasztorze.
Wywołała ona u kilku naszych kolegów mieszane komentarze: jedni mówili o możliwej prowokacji, inni o konieczności "policzenia szeregów związku", sprawdzenia, kto z kierownictwa "S" jest jeszcze na wolności. Jak przypomina Bogusław Kopacz, rzecznik prasowego Zarządu Regionu "S" Ziemia Sandomierska, ks. proboszcz Edward Frankowski z kościoła Matki Bożej Królowej Polski, nie ogłaszał informacji o tym spotkaniu.
- Miał przeczucie, że to będzie wpadka, dlatego przestrzegał kogo się dało przed udziałem w tym spotkaniu - twierdzi B. Kopacz. - Ksiądz o wydarzeniach w klasztorze dowiedział się dopiero po ich zakończeniu. Pierwszy gromadził informacje, ogłaszał nazwiska osób internowanych i aresztowanych, organizował pomoc dla nich i ich rodzin.
W informatorze parafialnym "Na szlaku", wydawanym przez oo. Kapucynów, zamieszczono w połowie poprzedniej dekady artykuł Magdaleny Kuli "UB w klasztorze", ujawniający szereg istotnych szczegółów wydarzeń z 14 grudnia 1981 r.
Autorka pisze, że tego dnia w klasztorze miała się odbyć msza św. za zmarłą matkę jednego z kolegów, a bezpośrednio po niej zebranie informacyjne z udziałem około dziesięciu osób. "Podczas rozdawania komunii mieli się udać na zebranie przejściem prowadzącym z kościoła do klasztoru. Poinformowany był o tym ówczesny zakrystianin brat Leonard Bober (...). Poinstruowano go, by po zakończeniu mszy nie gasił światła i w ten sposób zachował pozory, że nabożeństwo trwa nadal" - pisała M. Kula. Jednak w klasztorze zjawiło się niemal sześćdziesięciu działaczy "S" i gwardian o. Stanisław Padewski nakazał otworzyć klauzurę, by zgromadzeni mogli w spokoju prowadzić naradę.
Akcja SB, MO i ZOMO rozpoczęła się około 20.30. Wkrótce cały mur klasztorny został obstawiony kordonem milicyjno-wojskowym. Wśród uczestników zapanowała panika. Część z nich próbowała uciec zeskakując z wysokiego muru. "Większość wpadła jednak w ten sposób wprost w ręce milicji. Jakaś kobieta przeskakując mur złamała nogę. Ktoś musiał jej pomóc, bo uciekła unikając aresztowania" - pisała M. Kula. (...)
Piotr Niemiec
Więcej w papierowym wydaniu "TN".
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz