Zamknij

Życie jak Franka Dolasa [TN na kwarantannę]

16:17, 19.03.2020 JZ Aktualizacja: 16:17, 19.03.2020
Skomentuj

Tekst publikowany jest w ramach akcji "TN na kwarantannę". Artykuł pochodzi z 14 grudnia 2017 r. nr 50

Przygodami, jakie w życiu spotkały 90-letniego dziś Włodzimierza Papiernika z Tarnobrzega, można by obdzielić co najmniej kilka osób. Są wręcz niewiarygodne. Porównanie z bohaterem słynnego cyklu "Jak rozpętałem II wojnę światową" nasuwa się samo. Ale Franciszek Dolas to postać fikcyjna. Bohater naszej opowieści to człowiek z krwi i kości.

Jego historia jest niesamowita: Piłsudski, Szare Szeregi, powstanie warszawskie, powojenna konspiracja, aresztowanie, zsyłka na Sybir. Aż trudno uwierzyć, że to życiorys jednej osoby. - A jednak tak się to życie ułożyło - mówi z uśmiechem się 90-letni dziś weteran.

W LEGIONOWYM KRĘGU

- Moja rodzina była zawsze bardzo patriotyczna. Ojciec, Bolesław Papiernik, wstąpił 3 października 1914 r. ochotniczo do I Brygady Legionów Polskich. Musiał używać fałszywego nazwiska, bo był poddanym cara. Przeszedł cały szlak legionowy, w walkach w rejonie Rarańczy na własnych plecach wyniósł spod ognia rannego pułkownika Edwarda Rydza-Śmigłego. Za Legiony i wojnę polsko-bolszewicką dostał czterokrotnie Krzyż Walecznych, uhonorowano go także Krzyżem Niepodległości. Po zakończeniu walk został w wojsku, był zawodowym podoficerem. Najpierw w 34 Pułku Piechoty, a potem, w Warszawie, w 21 pułku prowadził Kancelarię Tajną. Mieszkaliśmy na Żoliborzu, w blokach wojskowych. Od dziecka wychowywali mnie legioniści, często jeździłem z ojcem na zjazdy. Tam zacierały się różnice, stopnie nie miały znaczenia. Szeregowiec był po imieniu z generałem, łączyła ich legionowa przeszłość. W Druskiennikach, na takim rodzinnym zjeździe, ja i kilku innych synów legionistów mieliśmy zaszczyt poznać marszałka Józefa Piłsudskiego. Lubił siadywać na ławeczce, na klifie nad Niemnem, pod dębem. Zaproszono nas do niego, podał nam rękę i powiedział do ojców "to są wasi synowie bohaterowie". Gdy umarł, na spotkaniu legionistów na Zamku w Warszawie recytowałem wiersz żałobny - wspomina Włodzimierz Papiernik i mimo upływu kilkudziesięciu lat deklamuje strofy wiersza.

- Dowódcą ojca był w Warszawie pułkownik Stanisław Sosabowski, późniejszy twórca polskich wojsk spadochronowych podczas II wojny światowej. Nie zapomnę, jak kiedyś wszedł do kancelarii ojca, a ja mu się zameldowałem. Śmiał się i powiedział: "Bolek, będziesz miał wzorowego kadeta".

Gdy wybuchła wojna, starszy sierżant Bolesław Papiernik był w tej części 21 pułku, która została wysłana na Wileńszczyznę. Po klęsce wrześniowej został internowany przez Litwinów.

- To go uratowało, internowani na Litwie byli zewidencjonowani przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Dlatego, gdy w 1940 r. Sowieci wkroczyli na Litwę, nie wymordowano ich jak oficerów pojmanych w 1939 r. To było już po zbrodni katyńskiej, ojciec siedział w obozie w Kozielsku, nie wiedząc jaki los spotkał tu polskich oficerów. Potem były kolejne obozy armia Andersa, ewakuacja na Bliski Wschód, kampania włoska. Ojciec został ciężko ranny pod Monte Cassino. Ewakuowano go do Egiptu, do Aleksandrii. Tam w styczniu 1945 r. zmarł w szpitalu wojskowym i został pochowany na miejscowym Cmentarzu Wojennym - wspomina ojca Włodzimierz Papiernik.

W OKUPOWANEJ STOLICY

Włodzimierz Papiernik został z mamą w Warszawie. Jak opowiada, jeszcze w czasie obrony stolicy we wrześniu 1939 r. wstąpił do Pogotowia Harcerskiego.

- Nasza drużyna harcerska została przydzielona do obsługi stanowisk przeciwlotniczych. Donosiliśmy żołnierzom żywność i amunicję. Gdy zaczął się ostrzał artyleryjski Warszawy, wraz z mamą przenieśliśmy się do mieszkania babci w kamienicy przy ul. Ogrodowej. Drzwi w drzwi mieszkał Jan Dobraczyński. Po wkroczeniu Niemców, rodzina wróciła na Żoliborz. Już w październiku zawiązała się konspiracja. W naszym domu na III piętrze był punkt nasłuchu radiowego, a u nas w mieszkaniu mama przepisywała na maszynie "Wiadomości Radiowe", które później były drukowane na powielaczach. Jako harcerz uczestniczyłem w akcji dożywiania rannych polskich żołnierzy przebywających w szpitalach. Przynosiliśmy im też cywilne ubrania, by mogli uciec i uniknąć niewoli. Aż się Niemcy połapali i zabronili dostarczania pomocy - mówi Włodzimierz Papiernik. - Potem było konspiracyjne harcerstwo, później przekształcone w Szare Szeregi. Po przeszkoleniu w Puszczy Kampinoskiej przydzielono nas do "dziurkaczy", komórki zajmującej się wykonywaniem wyroków na niemieckich oprawcach i konfidentach. Byliśmy za młodzi na bezpośredni udział, zajmowaliśmy się rozpoznaniem terenu i ubezpieczaliśmy wykonawców wyroków. Przez rodzinne koneksje miałem też okazję być przy tworzeniu partyzanckiego granatu, słynnej "sidolówki". Skonstruował ją brat mojej mamy, inżynier Władysław Pankowski. Donosiłem mu do kanałów burzowych na Marymoncie potrzebne materiały i tam trwały próby. Przez te kanały dorobiłem się nawet pseudonimu - "Szczur".

POWSTAŃCZY LOS

- Pod koniec lipca 1944 r. wybuch powstania był już pewny. Przydzielono mnie do 205 plutonu w zgrupowaniu "Żaglowiec" na rodzinnym Żoliborzu. Walki od początku były ciężkie, mieliśmy mało broni. Któregoś wieczoru byliśmy na stanowisku w rejonie Dworca Gdańskiego. Było nas troje, mieliśmy tylko po granacie i jeden pistolet. Zobaczyliśmy, że zbliżają się od strony niemieckiej 4 postacie. To był oficer SS i 3 kałmuków z formacji wsławionej mordami, rabunkami i gwałtami na cywilnej ludności. Byli uzbrojeni po zęby. Obrzuciliśmy ich granatami, żaden nie przeżył. Potem było coraz gorzej, wycofywaliśmy się kanałami. Przydało się doświadczenie z Marymontu. W końcu powstanie upadło. Wywieźli nas do Niemiec. Trafiłem do Hamburga, a potem do niewielkiej miejscowości niedaleko Kilonii. Tam zastało mnie wyzwolenie, oswobodziła nas brytyjska 7 Dywizja Pancerna, słynne "Szczury Pustyni". Anglicy proponowali Polakom służbę w oddziałach wartowniczych, ale ja pod koniec września 1945 r. wróciłem do Polski.

Na miejscu, choć Warszawa była morzem ruin, okazało się, że dom, w którym przed wojną mieszkał, ocalał.

- Dalej czułem się żołnierzem AK, dla mnie akcja "Burza" się nie skończyła. Szybko wciągnęła mnie konspiracja. Wysłano nas na Ziemie Odzyskane, do Legnicy. Pomagaliśmy tam przerzucać ludzi do alianckich stref okupacyjnych. Mieszkaliśmy tuż obok "Małej Moskwy", miejsca, gdzie zlokalizowany był radziecki sztab marszałka Rokossowskiego. Nasza komórka liczyła 6 osób: czterech młodych i dwóch doświadczonych konspiratorów, byłych legionistów. Szło dobrze, przerzut odbywał się w zwożących łupy wojenne z Niemiec do Legnicy radzieckich ciężarówkach. W drodze powrotnej zabierały za odpowiednią łapówkę osoby chcące uciec na Zachód. Ale w końcu wpadliśmy. Jeden z naszych szefów spotkał swojego dawnego towarzysza broni, jeszcze z Legionów, wsławionego bohaterską postawą w czasie ostatniej wojny. Nie przeczuwając niczego, opowiedział mu o swojej działalności. Wtedy okazało się, że kolega poszedł na współpracę z komunistami, a jego brat jest wysokiej rangi funkcjonariuszem bezpieki. Nawiasem mówiąc, syn tego brata okazał się potem jednym z morderców księdza Jerzego Popiełuszki. Aresztowano nas, w Legnicy natychmiast zainteresowało się nami NKWD. Poddali nas "obróbce", katowali, markowali egzekucje. W końcu zostaliśmy wywiezieni z Polski i we Lwowie odbył się proces. Tych dwóch byłych legionistów skazano na karę śmierci i zamordowano, a naszą czwórkę wysłano na bezterminowe zesłanie na Syberię - opowiada Włodzimierz Papiernik.

- Trafiliśmy do Omska, a potem barkami popłynęliśmy Irtyszem dalej. W kolejnym obozie enkawudzista zapytał, kto zna niemiecki. Gdy przyznałem się, trafiłem do ekipy, która na trasie pomiędzy Tarą a Surgutem odnajdywała dawne odwierty z lat 30. i stawiała wiertnice. Mieszkaliśmy w ziemiankach, głodowaliśmy, dosłownie zamarzaliśmy. Dotarliśmy aż nad Morze Białe, pod Workutę. Nawet widzieliśmy białe niedźwiedzie, na szczęście z daleka. Gdy zachorowałem na tyfus, trafiłem do szpitala w Omsku. Tam lekarz, niemiecki jeniec, powiedział, że Polacy wracają do Polski. Okazało się to prawdą. Dotarliśmy do Brześcia, ale miejscowy oficer NKWD uznał, że repatriacja ludzi, którzy mieli "bezterminowe" zesłanie wygląda podejrzanie. Odesłał nas do Mińska. Tam trafiliśmy do obozu na skraju miasta. Gdy próbowaliśmy się dopytywać, kiedy wrócimy do domu, jeden z Białorusinów powiedział nam, że "najszybciej tamtędy" i wskazał pobliski las. Nie wiedzieliśmy o co mu chodzi, dopiero wiele lat później zrozumieliśmy. To były Kuropaty, miejsce kaźni tysięcy Polaków.

POWOJENNA TUŁACZKA

Po powrocie do Polski, pan Włodzimierz pojechał do rodziny na Wybrzeże.

- Dostałem się do szkoły morskiej. Oczywiście musiałem sfałszować życiorys, żeby mnie przyjęli. Było fajnie, dostaliśmy już książeczki żeglarskie, kiedy nagle przyjechało kilku "smutnych panów". Ustawili całą szkołę na apelu, wyciągnęli sześć osób, w tym mnie, na środek i ogłosili - to są bandyci ! Tak się skończyła moja przygoda z morzem, wywalili nas na zbity pysk za ukrycie swojej przeszłości. Na szczęście jeden z kolegów, który też wyleciał wtedy ze szkoły, miał "ustawionego" wujka w Jeleniej Górze. Pojechaliśmy tam i udało się załatwić pracę w Kowarach, w zakładzie wzbogacania uranu. Tam wszystko kontrolowali Rosjanie, ale praca była dobra. Potem pracowałem w Ośrodku Wzbogacania Surowców Chemicznych. Tak pierwszy raz zetknąłem się z Tarnobrzegiem, przyjeżdżałem tu po siarkę. A w końcu przeniesiono mnie i kilka innych osób właśnie tu. Poznałem przyszłą żonę, założyłem rodzinę. Po pewnym czasie przenieśliśmy się do Gdańska, gdzie tworzono kolejny "Siarkopol". I tam doczekałem emerytury. Na początku lat 90. wróciliśmy z żoną do Tarnobrzega.

ŚWIADEK HISTORII

Na emeryturze włączył się w tworzenie struktur Związku Sybiraków. Przez wiele lat szefował tarnobrzeskim strukturom tej organizacji, był wśród fundatorów pomnika Sybiraków umieszczonego na tarnobrzeskim Cmentarzu Wojennym.

- W czerwcu tego roku zakończyliśmy działalność. Gdy zaczynaliśmy, było nas przeszło 130 osób. Dziś zostało 7. To już nie miało sensu. Nie udzielam się w organizacjach kombatanckich, są skłócone, nie chcę tego. Należę tylko do Korpusu Weteranów Walki o Niepodległość Rzeczpospolitej Polskiej. Mam legitymację nr 557 - kończy opowieść 90-latek.

Mimo sędziwego wieku Włodzimierz Papiernik cieszy się doskonałym zdrowiem i kondycją. Uczestniczy w patriotycznych uroczystościach, spotyka się z uczniami szkół, którym opowiada o historii. W 2010 r. został uhonorowany przez Urząd ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych medalem Pro Memoria.

PIOTR WELANYK

CZYTAJ TAKŻE:

Zamek w ogniu

W Hollywood powstał o nich film

(JZ)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%