"Drodzy, udało się! Meta Atacama Crossing 2014 osiągnięta. Trzecia z 4 pustyń - zdobyta. Maraton ultra 250 km ukończony. Na liście startowej było 165 zawodników, do mety dobiegło tylko 127". Wpis na Facebooku sygnują trzy literki: AMD.
"A" to pochodzący ze Stalowej Woli Andrzej Gondek (na zdjęciu z lewej), pierwszy z trójki Polaków, którzy stanęli przed szansą zaliczenia w jednym sezonie wszystkich czterech pustynnych biegów. Atacama była trzecim z nich. Ostatnią próbą będzie Antarktyda, najzimniejsza i najdziwniejsza pustynia świata.
"The Last Desert" (ostatnia pustynia), czyli bieg przez najbardziej odludny kontynent świata, trwać będzie od 1 do 11 listopada, zawodnicy będą mieć za zadanie w 7 dni pokonać, jak zwykle, 250 km.
Po wysiłku, jakim był "Atacama Crossing", praktycznie nie ma czasu na przygotowanie się do tego biegu. Co najwyżej - na minimalną regenerację sił, zaleczenie najgorszych ran, przepakowanie się i... aklimatyzację. Do udziału w tym biegu będą dopuszczeni tylko ci, którzy wcześniej ukończyli co najmniej 2 pustynne biegi. Nasi zaliczyli już 3.
Przed Atacamą była pustynia Gobi: 247 km podzielonych na 6 etapów o długości od 25 do 68 km, przebiegających na wysokości o 471 do 2787 m nad poziomem morza. Na starcie stanęło 109 osób z 41 krajów, w tym 22 kobiety. Do mety dotarło 96. Startujący w "Gobi March" czterej Polacy zaprezentowali się doskonale. Andrzej Gondek zajął 4. miejsce ze stratą zaledwie 4 minut do brązowego medalu (wygrał nieoficjalną kategorię wiekową M30), Marek Wikiera był 14., Marcin Żuk 34., a zmagający się z kontuzją od drugiego dnia biegu Daniel Lewczuk- 55.
Do zmagań z piekielną Atacamą stanęli już jednak nie w czwórkę, a w trójkę. Niedługo przed startem, w trakcie przygotowań do niego, tragicznie zmarł Marcin Żuk, który pokonał Gobi, a wcześniej - jordańską część Sahary. Chłopcy postanowili sobie, że Atacamę przebiegną w hołdzie i dla uczczenia pamięci przyjaciela.
Bieg przez chilijską pustynię opisują oszczędnie i rzeczowo. W relacjach emocji prawie się nie wyczuwa. Determinację i wolę walki - jak najbardziej. Tym bardziej że do pierwszego etapu przystępowali nieludzko zmęczeni 36-godzinną podróżą, pełną przeszkód i nieplanowanych przerw na kilku lotniskach.
"Jesteśmy w camp nr 1, w okolicach Rio Grande, gdzieś na końcu świata na wysokości 3300 m npm. Odczuwalna jest wysokość, na której się znajdujemy. Wystarczy krótki spacer i zaczynasz lekko sapać. Tak, jakbyś wszedł dynamicznym krokiem na 3. piętro" - relacjonuje Andrzej już po pomyślnym zaliczeniu przez całą ekipę badań i kontroli technicznej.
Aklimatyzację przechodzili więc już na trasie ponad 36-kilometrowego etapu, walcząc ze skwarem oraz niedostatkiem tlenu w powietrzu, związanym z wysokością, na której bieg był rozgrywany, zawierającą się pomiędzy 3300 a 2750 metrów nad poziomem morza. Andrzeja kryzys dopadł na 25. kilometrze, kiedy biegł na świetnej, trzeciej pozycji, Marek walczył z uczuciem palenia w klatce piersiowej przy oddychaniu, Daniel zmagał się z bólem i osłabieniem mięśni, co również było wynikiem wysokości. Mimo to Andrzej ukończył etap na miejscu 6., Marek na 35., Daniel - na 91. (...)
Jerzy Reszczyński
Więcej w papierowym wydaniu "TN".
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz