– Czy gdy był Pan dzieckiem, ktoś musiał Pana zaciągnąć na boisko, czy też sam Pan się na nie rwał?
– Jako dzieci graliśmy na podwórkach między blokami. Miałem 12 lat, gdy zapisaliśmy się 15-osobową grupą do trampkarzy Stali Mielec. Był ze mną mój brat Ryszard i koledzy spod bloku. Zawodnicy trenowali na łące, nie tak jak teraz, na profesjonalnych boiskach. Podeszliśmy do trenera i oznajmiliśmy mu, że chcemy grać w trampkarzach. Stwierdził, że nie ma sprawy. Kazał nam zrobić drużyny, zagrać po 10 minut. Chciał zobaczyć, co prezentujemy. Potem wybrał kilka osób, w tym mnie, mojego brata i paru innych chłopaków. Reszcie kazał przyjść za rok.
– Przez wiele lat reprezentował Pan kilka klubów, lecz najbardziej był Pan związany ze Stalą Mielec. Co tę drużynę wyróżniało?
– Mieliśmy możnego sponsora, WSK Mielec. Pracowało tam 25 tysięcy ludzi. Gdy ktoś przychodził tam do pracy, to podpisywał zobowiązanie, że 1 procent jego zarobków idzie na mielecki sport, na różne dyscypliny. Między innymi dzięki temu można było doprowadzić do awansów z ligi międzywojewódzkiej do drugiej, a potem do pierwszej ligi, czyli obecnej Ekstraklasy. Pod względem sportowym trzeba powiedzieć, że mieliśmy bardzo dobrych młodzieżowych trenerów. Warunki, jakie stworzyła Stal Mielec dla dzieciaków, jak na tamte lata, były znakomite. Dostawaliśmy trampki, był dobry sprzęt. I przede wszystkim rozgrywki wojewódzkie. Na tym budowało się klub. Mieliśmy swoich wychowanków, w tym m.in. Włodzimierza Gąsiora czy Zygmunta Kuklę. Poza tym zaczęto ściągać takich zawodników, jak choćby Henryk Kasperczak. Awansowaliśmy do 1. ligi i w 1973 roku małe miasteczko zdobyło mistrzostwo Polski, a ja zostałem królem strzelców ligi.
– A jakie uczucia towarzyszyły Panu, kiedy otrzymał Pan pierwsze powołanie do reprezentacji Polski?
– Zaczęło się robić o mnie coraz głośniej. Nawet Legia Warszawa chciała mnie „wsadzić” do wojska, bym znalazł się w jej szeregach. Władze nie dopuściły jednak do tego i do dziś się z tego śmieję, że w książeczce wojskowej mam wbitą kategorię „niezdolny do służby”. Gdy nastrzelałem trochę tych bramek, przyjechał trener Kazimierz Górski. Prowadził wówczas młodzieżową reprezentację kraju do lat 23. A ja miałem 20 lat. Graliśmy mecz z Zagłębiem Wałbrzych, wygraliśmy 2:0, strzeliłem obie bramki. Po spotkaniu przywitałem się z trenerem, powiedział mi, że widzimy się za tydzień w Łodzi na meczu. I tak u Kazimierza Górskiego w drużynie zagrałem kilka spotkań, strzelałem bramki. W 1972 roku w Łodzi graliśmy mecz towarzyski z Argentyną. Ja siedziałem na ławce. Wówczas był tam zlot młodzieży socjalistycznej. W drugiej połowie cały stadion zaczął śpiewać „Panie Górski, co pan na to, że na ławce siedzi Lato?”. I w końcu Kaziu mi powiedział: rozbieraj się, wchodzisz. Wszedłem, strzeliłem bramkę i pojechałem na olimpiadę. Tam nie zagrałem dużo, bo jedynie połowę spotkania z Danią. A w zasadzie moja prawdziwa kariera z reprezentacją rozpoczęła się w 1973 roku. Zdobyliśmy ze Stalą Mielec mistrzostwo kraju i pojechaliśmy z kadrą na tournee po Ameryce. Potem dostałem powołanie na mecz w Warnie. Strzeliłem dwie bramki i od tamtej pory grałem wszystkie mecze w kadrze.
– Który mundial najbardziej zapadł Panu w pamięć?
– Każdy jest ważny. Na pewno jednak ten pierwszy. Nie dlatego, że zajęliśmy 3. miejsce, bo powtórzyliśmy ten sukces w 1982 roku, za kadencji Antoniego Piechniczka. Chodzi o to, że w 1974 roku nikt na nas nie liczył. W grupie graliśmy z Włochami i Argentyną, utytułowanymi drużynami oraz z Haiti. Wydawało się, że Polacy są "do bicia". Okazało się jednak, że "do bicia" to byli oni, a nie my. Już po meczu z Argentyną fachowcy orzekli, że Polacy grają świeżą piłkę i na 100 procent znajdą się w pierwszej „czwórce”. Nie wierzono w to, lecz gdy ograliśmy Haiti 7:0, a później 2:1 Włochów, zdania się zmieniły. Nie ukrywam, że może zaszlibyśmy nawet dalej, lecz mecz Polska – Niemcy nie powinien się w ogóle odbyć. Dziś by nie było takiej możliwości. Przykładem jest chociażby mecz Polska – Anglia, gdzie na Stadionie Narodowym nie zasłonięto dachu i zalało boisko. Sędzia nie miał złudzeń, mecz nie mógł się odbyć. Tak powinno być również w półfinale mundialu z 1974 roku. To jednak wina naszych działaczy, bo oni byli tak zadowoleni, że jesteśmy w najlepszej "czwórce", że im to wystarczało. To nie był mecz piłkarski, futbolówka stawała w miejscu, nie dało się jej wykopać. Oni w przerwie robili cuda, lecz później znów przyszła chmura i wszystko zalała. Winię naszych działaczy, bo oni powinni powiedzieć „my w takich warunkach nie gramy, róbcie co chcecie”.
– Jaka była Pana recepta na sukces i strzelanie tylu goli?
– Przede wszystkim byłem bardzo dobrze przygotowany fizycznie. Miałem poza tym dobrych trenerów. Kazimierz Górski miał nosa. Pierwszy mecz, który prowadził, to była przegrana z Niemcami 1:3. Po nim zostawił jedynie Gadochę, Deynę, a resztę chłopaków ściągnął z młodzieżówki. To zaskoczyło. Plus Tomaszewski w bramce.
– Kto w reprezentacji Polski był/jest lepszy – Grzegorz Lato czy Robert Lewandowski?
– Ja tego nie porównuję. Natomiast kariera Roberta Lewandowskiego i jego sukcesy stworzone są nie z polską piłką nożną. To Borussia Dortmund, Bayern Monachium, teraz FC Barcelona. A nas się rozlicza z gry w reprezentacji. Za moich czasów polska piłka miała świetne wyniki w Europie. A dzisiaj jest się trudno zakwalifikować do rozgrywek. Jak mamy jednak budować reprezentację, skoro np. w meczu Rakowa Częstochowa nie ma żadnego Polaka. Dużą winę ponoszą też rodzice, bo gdy jest już młody, zdolny chłopak, który zaczyna się liczyć w piłce, to zabiera go manager. Rodzice zaczynają myśleć, że będą miliony euro. A później się okazuje, że chłopak ginie, mimo że miał potencjał. Na razie nasze kluby są za biedne, by budować zespoły takie, jak za naszych czasów.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz