Zamknij

Zmarł Stanisław Zecer, autor wstrząsających wspomnień z zesłania

18:49, 15.12.2023 rs Aktualizacja: 10:38, 16.12.2023
Skomentuj
reo

15 grudnia w Staszowie odbyło się ostatnie pożegnanie zmarłego w wieku 88 lat Stanisława Zecera - mieszkańca miasta, zesłańca, autora wstrząsających wspomnień z "nieludzkiej ziemi".

Stanisław Zecer jako dziecko, wraz z rodziną zesłany został do Kazachstanu. W trakcie podróży na wschód w bydlęcych wagonach zmarła dójka jego rodzeństwa. On przeżył trwającą pięć lat gehennę. Fragmenty jego wspomnień z zesłania opublikowaliśmy na łamach "Tygodnika Nadwiślańskiego". To wyjątkowo wstrząsająca lektura. Poniżej publikujemy skróconą wersję  tej opowieści:

Rodzina Zecerów z Kosewa na Mazowszu – jedna z wielu, którym doświadczyć było dane gehenny nieludzkiej ziemi. Można powiedzieć, że mieli tragicznego pecha. NKWD przyszło do ich domu nocą 20 czerwca 1941 roku, a więc tuż przed atakiem Niemiec na Związek Radziecki. Kto wie jak potoczyłyby się ich losy, gdyby termin wywózki przesunięty został choćby o kilkanaście godzin. Tak się jednak nie stało. Wyrwano ich ze snu, załadowano na wóz, pozwalając szczęśliwie zabrać trochę podręcznych rzeczy, a potem do wielkich bydlęcych wagonów. W ten sposób zaczął się mający trwać pięć lat koszmar.

Bolszewicki raj

Wtedy, w 1941 roku, Stanisław był 6-letnim dzieckiem. Mieszkał z matką - Marią i czwórką rodzeństwa. Ojca – Władysława – przedwojennego podoficera i komendanta przysposobienia wojskowego na wsie Kosewo, Rogowo, Klimonty i Świerże, zapewne na skutek denuncjacji, Rosjanie aresztowali 16 stycznia 1941 roku. Gdy o północy wtargnęli do pogrążonej w ciemności izby, okazało się, że posiadają bardzo dokładne informacje. Wiedzieli nawet jaką broń posiadał na stanie plutonowy Zecer. Szukali jej usilnie, przekupywali nawet cukierkami dzieci, by te zdradziły gdzie jest ukryta, ale ostatecznie nie znaleźli niczego.

Władysław Zecer przetrzymywany był najpierw w więzieniu w Szepietowie, potem w Łomży, a wreszcie w Mińsku Litewskim. Do każdego z tych miejsc więźniów, z których tylko nieliczni mieli na sobie jakąś cieplejszą odzież, przewożono odkrytymi ciężarówkami w samym środku mroźnej zimy. Potem, bliskich zupełnego zamarznięcia, goniono do ciasnych cel. W Mińsku, w celach które za polskich rządów przeznaczone były dla kilku aresztantów, sowieci upychali po 40 osób. W środku panowały ścisk, brud i zaduch. Paraszę, czyli wiadro na odchody, opróżniano tylko raz dziennie, rano. Jego pojemność była o wiele za mała na tak dużą grupę więźniów. Fekalia wylewały się na posadzkę, tworząc cuchnącą breję, sięgającą nieraz do kostek. Najbardziej wycieńczeni padali na tę usłaną ekskrementami podłogę, błagając klawiszy o odrobinę powietrza.

Ludzie co rusz dosłownie dusili się z braku tlenu. Tych dogorywających więzienne zbiry zaciągały w kąt, robiąc sobie nocami z ich ciał półżywe „materace”. Kiedy ktoś zmarł, ukrywali nieraz jego zwłoki przez kilka dni, by móc otrzymywać należną temu komuś porcję chleba lub zupy.

Władze więzienne robiły wszystko, by psychicznie pognębić osadzonych. Bywało na przykład tak, że wydawano zupę, nie dawszy przy tym więźniom misek, ani łyżek. Władysław Zecer zdjął but i podstawił go kucharzowi pod chochlę. Nie wszyscy jednak byli dość zdeterminowani, by skusić się na taki posiłek. Roznoszący obiad człowiek uśmiechnął się do plutonowego z Kosewa i mruknął: „Ty jesteś mądry człowiek, a ci głupcy wszyscy szybko zdechną”.

Masakra

Przesłuchania trwały nierzadko non stop dzień i noc. Wyczerpani więźniowie zasypiali na stojąco. Cucono ich lodowatą wodą i męczono dalej. Bicie było na porządku dziennym. Jeszcze gorszy był karcer. Karano nim najczęściej za odmowę podpisania protokołów z przesłuchań. W małym, ciasnym pomieszczeniu, nie było żadnych sprzętów. Zimno i wilgoć panowały niepodzielnie. Jeśli w którymś z karcerów zwalniało się miejsce, a kary akurat nikt nie dostał, wsadzano doń kogokolwiek, byleby tylko zapełnić pustkę.

22 czerwca 1941 roku na Mińsk Litewski spadły pierwsze niemieckie bomby. W polskich więźniów wstąpiła nadzieja na odzyskanie wolności. Większość z nich czekał jednak tragiczny los. Sowieci w pośpiechu sformowali kolumny złożone z setek osadzonych i pognali je na wschód. Eskorta była silna i dobrze uzbrojona. Kolumna w której znajdował się Władysław Zecer uszła niedaleko. Pół godziny drogi za Mińskiem radzieccy konwojenci otworzyli ogień w kierunku zaskoczonych więźniów. Miejsce było z góry wybrane. Po chwili jazgot cekaemów rozległ się także z boków. Mało kto przeżył tę bestialską rzeź. Kiedy ustało strzelanie, enkawudyści pchnięciem bagnetu, lub ciosem kolbą karabinu w czaszkę, dobijali tych, którzy dawali jeszcze jakiekolwiek oznaki życia.

Plutonowy Zecer ocalał. Cudem. Gdy rozległy się pierwsze strzały automatycznie odskoczył w bok i rzucił się do ucieczki. Kule świstały mu nad głową, ale pędził na oślep przed siebie, uchodząc przed niechybną śmiercią. Przebiegł jakiś kilometr, zanim zupełnie opadł z sił. Wczołgał się w gęste zarośla, gdzie ukryci byli już dwaj inni zbiegowie – ksiądz Litwin i nauczyciel spod Białegostoku. Rankiem następnego dnia, omijając drogi, wsie i miasteczka, wszyscy trzej zaczęli przekradać się na zachód. 3 lipca Władysław Zecer dotarł do Kosewa. Sąsiedzi z trudem go poznali. Wyglądał jak ledwie trzymający się na nogach ludzki szkielet. Ważył tylko 37 kilogramów.

Mogiła przy szlaku

Gdy sowieci zabierali na zesłanie Marię Zecerową i jej małe dzieci, w powstałym zamieszaniu, jedna z córek, ośmioletnia Jasia, szepnęła matce, że spróbuje się ukryć. Pomogła jej jedna z krewnych. O dziwo udało się. Kiedy zakończono ładowanie dobytku na wóz, Rosjanie raz jeszcze zaczęli odczytywać nazwiska wszystkich członków rodziny. Kiedy okazało się, że brakuje jednej z dziewczynek nastąpiła konsternacja. Żołnierze dokładnie przeszukali całe obejście, krzyczeli i grozili, ale w końcu, zrezygnowani, kazali jechać.

Zesłańcza niedola zaczęła się na stacji Śniadowo pod Łomżą. Pociąg liczył około 50 zabitych na głucho wagonów. W ich wnętrzu było niewiarygodnie gorąco. Na stacji w Mińsku transport został zbombardowany przez niemieckie samoloty. Wielu spośród wiezionych na zatracenie modliło się o to, by któraś z bomb trafiła w skład i zakończyła ich poniewierkę. Najbardziej dokuczał brak wody. Na postojach dawano dwa wiadra na wagon, w którym zamkniętych było 40-50 koszmarnie spragnionych osób. Bywało, że taki przydział nie zdarzał się codziennie.

„W pierwszym rzędzie umierały małe dzieci, ludzie schorowani, cierpiący na serce i staruszkowie. Nie zapomnę młodej kobiety, której zmarło niemowlę. Nie pozwalała go wyrzucić, tylko mówiła, że dziecko śpi. Jak już był mocny fetor, to mężczyźni siłą wyrwali kobiecie broniącej zażarcie drogie jej ciałko, rozchylili w okienku druty i wyrzucili trupka na zewnątrz podczas biegu pociągu. Kobieta nie płakała normalnie, lecz dosłownie wyła opętańczym głosem około dwóch dni” – zanotował we wspomnieniach Stanisław Zecer.

Po miesiącu transport dotarł do kołchozu Chłoponowo, jakieś sto kilometrów od Archangielska. Jeszcze w sierpniu tego samego roku, w wyniku starań generałów Sikorskiego i Andersa, tysiące polskich zesłańców przemieszczano z dalekiej północy Rosji bardziej na południe. Przesiedleni zostali również Zecerowie. Szlak ten był dla nich prawdziwą drogą krzyżową. Jechano na wozach, a właściwie wędrowano obok wozów, na których pozwalano zostawać tylko niemowlętom i najmłodszym dzieciom. I tak po kilkanaście godzin dziennie. Jesień nadchodziła wielkimi krokami. Trakty stawały się grząskie, wyboiste i chwilami ledwie możliwe do przejechania.

„W czasie tej podróży z naszej rodziny zmarli siostra Lucynka – młodsza ode mnie o pięć lat i brat Edziu – młodszy o trzy lata. Śmierci Lucynki nie pamiętam, ale Edziu umierał półtora dnia. Bardzo się męczył. Zmarł nad ranem, na którymś z etapów, niewiele dni po śmierci Lucynki. Mama tak bardzo rozpaczała i głośno płakała, że nie tylko ja z siostrą Poleńką zostaliśmy wyrwani ze snu jej rozdzierającym szlochem, ale też obudzili się wszyscy Polacy, którzy spali w tym samym pomieszczeniu. Mama zebrała siły i wyszła na majdan szukać mężczyzn. Przy ognisku znajdowała się spora gromadka Polaków, którzy całą noc pilnowali coraz to mniejszego dobytku katorżników. Pamiętam jak Mama na nich bardzo nakrzyczała, bo spalili połowę naszej kołyski. Mężczyźni, znając na bieżąco tragedię naszej rodziny, nic się nie odzywali. Chętnie poszli kopać dół w miejscu wyznaczonym przez konwojentów sowieckich. Mama poprosiła ich, żeby z jednego tyłu kołyski i resztek niespalonych deseczek ustawili w jamie pogrzebowej zasłonę ponad twarzyczką mego młodszego braciszka Edzia. Żył trzy lata, trzy miesiące i trzy dni” – napisał po latach Stanisław Zecer.

Ku przeznaczeniu

Karawana zesłańców przez kilka dni biwakowała pod gołym niebem w Farabie na brzegu Syr-Darii. Było już zimno, zaczynał padać śnieg. „Jeden sołdat wyprosił od Mamusi nocnik. Na jego nieśmiałe próby zapłaty odpowiedziała: bieritie, mienia uże nie nużen. Faktycznie, był on dla nas zbędny. Jego użytkownicy, brat Edziu i siostra Lucynka, niewiele dni temu odeszli na wieki. Następnego dnia spotkaliśmy tego sołdata, jak wraz ze swoim kolegą gotowali nad brzegiem rzeki zupę w nocniku otrzymanym od nas. Mama nawiązała z nimi rozmowę i tłumaczyła im, że to nie garnek. Lecz czy to z powodu jeszcze słabej znajomości przez Mamę języka rosyjskiego, czy nieznajomości przez Rosjan nocników, ci dwaj bojcy śmiali się tylko i odpowiadali: da, da, eto charaszo.”

Z Farabu Polaków rozwieziono koleją dalej na wschód. Zecerowie trafili do kołchozu Kirow w południowym Kazachstanie. Wraz z innymi zesłańcami umieszczono ich w domu kirgiskiej rodziny. Zajmowali jedną z jego izb, a gospodarze drugą. Ciasnota była ogromna, bo nieobszerna kwatera pomieścić musiała około 20 osób. Późną jesienią 1941 roku wszyscy wegetujący w tych fatalnych warunkach Polacy zachorowali na tyfus. Choroba oszczędziła jedynie Marię Zecerową. Pewnie dlatego, że przechodziła ją już wcześniej. Dzięki temu mogła opiekować się dziećmi i innymi chorymi. „Gdyby nie moja Matusia, to nawet ci Polacy, których silne organizmy zwalczyły tyfus, po prostu zmarliby z głodu i wycieńczenia” – wspominał S. Zecer.

Wiosną 1942 roku tych, którzy jakimś cudem przeżyli pierwszą zimę wygnania, porozsyłano do innych miejscowości. Zecerów wywieziono do obozowiska Suchandy. Składał się na nie jeden tylko dom mieszkalny. Obok niego stało kilka zagród dla owiec i wielkie szopy na strzyżoną wełnę. Wszyscy, nawet dzieci, pracowali przy wypasie stad. Nie było to bezpieczne zajęcie. W górzystej okolicy roiło się od wilków, które często atakowały i zwierzęta i ludzi. Jeszcze więcej osób ginęło jednak od ukąszeń żmij i jadowitych pająków.

„W Suchandy ludzi było niewielu. Połowę domu zajmowała rosyjska rodzina składająca się z pięciu osób: ojciec Iwan – mający dobrze po trzydziestce, jego żona Lusia – nieco ponad trzydzieści lat, syn Waśka – nieco starszy od Poli, Wowa – w moim wieku i nieco młodsza ode mnie Nina. Lewą połowę domu, to znaczy jedno średniej wielkości pomieszczenie, zajmowaliśmy my we trójkę. Iwana niebawem powołano do Krasnoj Armii. Lusia, mająca nieco wybujały temperament, zimową porą z 1942 na 1943 rok, jak już nie mieszkaliśmy w Suchandy, powiesiła się w szopie. Dzieci zabrano wówczas do diet domu.”

W oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów od najbliższych brygad roboczych obozowisku, trudno byłoby przetrwać surową, azjatycką zimę. Dzięki staraniom polskiego delegata, rodzina Zecerów, jeszcze przed nastaniem najtęższych mrozów, została przeniesiona do dużego kołchozu im. Józefa Stalina.

Głód zagląda w oczy

Kołchoz tworzyło przeszło sto mizernych lepianek z gliny. Jedyną okazałą budowlą była zdemolowana cerkiew na wzgórzu. Latem stała niewykorzystywana, zimą zamieniano ją na owczarnię lub magazyn pszenicy. Na południe od zabudowań majaczyły w dali wyniosłe szczyty Ałtaju. Do kołchozu należały olbrzymie połacie ziemi. Hodowano zwierzęta, uprawiano zboża, warzywa i owoce. Ci jednak, którzy po kilkanaście godzin przez siedem dni w tygodniu wykonywali roboty polowe, nierzadko umierali z głodu, bo większość płodów wysyłana była jako zaopatrzenie na front.

„Po upływie lata i jesieni kończył się wypas owiec, kóz i krów. Kończyła się też lwia część prac związanych z uprawą i sprzętem zbóż oraz roślin okopowych. Pozbawiony pracy polski zesłaniec udawał się do kantory na obrachunek trudadni (roboczodni) i po całoletnią wypłatę. Tam jednak dowiadywał się, że ma dopłacić dla kołchozu równowartość pracy dwóch-trzech miesięcy. Nie pomagały łzy, krzyki rozpaczy ani złorzeczenia. Udowadniano czarno na białym, że przejadł wszystko. A normalny posiłek dla pracującego składał się z zupy gotowanej z końskiego szczawiu, liści kapuścianych lub buraczanych. Dodatkami do wody była sól, jeden kilogram kaszy jęczmiennej lub innej na dziesięć-dwanaście wiader wody. Tylko czasami były w niej ziemniaki” – opowiada we wspomnieniach S. Zecer.

Bolszewiccy kierownicy kołchozu nie pozwalali nikomu zapomnieć o podstawowej zasadzie: nie pracujesz, nie jesz. Jeśli zdarzyło się, że w jakiejś rodzinie zesłańców zdolni do pracy umarli, to staruszkowie czy chorzy szybko dzielili ten sam los. Osieroconą gromadkę dzieci, którym zagłodzono na śmierć matkę, lub zesłano ją za jakieś przewinienie do łagru odległego o kilka tysięcy kilometrów, zabierano do dietdomu, bezwzględnie rozdzielając rodzeństwa.

„Znany nam był taki przypadek z dżambulskiej obłasti. Rodzina składała się z dziadków, ich córki i dwojga wnuków. Po otrzymaniu >>wynagrodzenia<< przez córkę, która pracowała solidnie ponad siedem miesięcy, dorośli zorientowali się, że tego wynagrodzenia – pszenicy – w żadnym przypadku nie wystarczy na przeżycie do wiosny. Oboje dziadkowie poświęcili swe życie dla córki i wnuków. Umierali z głodu w męczarniach przez kilka tygodni, ratując w ten sposób swych ukochanych” – pisze S. Zecer.

Najcenniejszą dla zesłańca rzeczą był worek. Mając go, można było chodzić na masak, czyli zbieranie kłosów. Po żniwach było ich sporo, bo kombajny marnotrawiły duży procent zbiorów. Aby jednak móc je zbierać, należało otrzymać specjalne zezwolenie, a potem oddać do kołchozu połowę tego, co było w worku. Nawet dzieciom, które w przydźwigały na plecach niesiony nieraz wiele kilometrów w ponurą, jesienną słotę worek, ujmowano pół jego zawartości. Większość zesłańców decydowała się przez to zbierać kłosy nielegalnie.

„Groziła za to chłosta i utrata bezcennego worka – wspomina S. Zecer – Każdy schylając się i prostując, nieustannie rzucał czujne spojrzenie po stepie, szczególnie w stronę najbliższych wąwozów, skąd w każdej chwili mógł wypaść Kazach na bystrym, zwinnym, kudłatym koniku (…) Nahajka kałmucka była na krótkiej rączce, ale rzemień za to miała długi (…) Moje dziecięce, bardzo chude plecy, zawarły bliższą znajomość z nahajką i wiem dobrze, że umiejętne uderzenie rozcina skórę na człowieku jak papier, a każdy zawiązany na końcu supeł wyrywa kawałeczki żywego mięsa”.

Wyrok

Oprócz kłosów nieustannie zbierano także kuraj i kiziak. Bez nich nie dałoby się przetrwać surowej zimy. Kuraj to różne stepowe byliny i osty, kiziakiem określano wysuszone odchody krów i innych zwierząt. Wszystko razem stanowiło bezcenny opał. Składowano go w izbie na sięgającym stropu stosie, a na szczycie tego stosu urządzano legowiska do spania. Głęboko w tym barłogu chowano to co najważniejsze – ziarno, którego należało pilnować przed kradzieżą i przed konfiskatą.

„Władza bolszewicka wszczepiła w ruski naród taką demoralizację i zgniliznę, że jeśli matka córkę, syn ojca czy brat brata zadenuncjowali do NKWD o kradzież jednego pustego worka, pięciu kilogramów pośladu zboża czy czegokolwiek innego, to nosił się dumnie ten donosiciel, chociaż od władzy sowieckiej nie otrzymał za to nawet kromki chleba (…) Mój dalszy kolega Tolik, mieszkał z matką i trzema siostrami kilka lepianek dalej w stronę gór. Rodzoną matkę zadenuncjował do władz. Ukradła wiadro pszenicy, żeby nakarmić głodne dzieci, w tym jego też.” – zanotował S. Zecer.

Przez cały okres zesłania jedynym posiłkiem całej rodziny był gotowany z poczerniałych kłosów kleik. Jakiegokolwiek pieczywa nie jedli, ani nawet nie widzieli nigdy. Spośród osób, które zajmowały wspólną izbę z Zecerami, pierwszej zimy w kołchozie Stalina zmarło z głodu i wycieńczenia kilka osób. Przedwiośnie zebrało kolejne żniwo śmierci. Ci, którzy przetrwali do ustąpienia śniegów wychodzili na pola szukać czegokolwiek nadającego się do zjedzenia. Lekkomyślni, którzy z uzbieranych kłosów przyrządzili posiłek i zjedli go zbyt dużo, płacili za to życiem. Umierali w strasznych męczarniach, bo ich organizmy, po wielomiesięcznym głodzie, nie był w stanie poradzić sobie z przetrawieniem nawet miski mamałygi.

Latem 1944 roku nad rodziną Zecerów zawisło widmo zagłady. Podczas przeszukania ich lepianki, znaleziono 8 kilogramów pszenicy. Zboże natychmiast zarekwirowano, a Maria Zecerowa, jak groźny przestępca, została aresztowana i odstawiona do rejonowej Krasnogorki. Konsekwentnie nie przyznawała się do tego, że pszenica pochodzi z kradzieży, co zarzucał jej agronom z kołchozu im. Stalina. Stanęła przed sądem. Na szczęście sędzia okazał się rozumnym człowiekiem i wydał łagodny wyrok – dwa lata więzienia w zawieszeniu na rok, choć za podobne zarzuty można było otrzymać karę nieporównywalnie większą. Sowiecka władza pilnowała zajadle, by nikt nie ukradł nawet paru ziaren.

„Jesienią, po opadach deszczu, na tłustych i gliniastych ziemiach polne drogi były trudne do przejechania. Nierzadki był przypadek ugrzęźnięcia samochodu ze zbożem. Sypano wówczas pszenicę pod buksujące koła tak długo, aż zasypano koleinę i samochód wyjechał. Ze skrzyni ubyło sto czy więcej kilogramów, ale kogo to obchodziło? Ważne, że nikt nic nie ukradł” – pisze S. Zecer.

Zima z 1944 na 1945 rok była szczególnie ciężka. Trzymały wyjątkowo silne mrozy, a obficie padający śnieg zasypał niektóre lepianki w kołchozie po sam dach. Zapasy skończyły się szybko.

„Na początku lutego, jak już nie jedliśmy nic od wielu dni, Mamusia udała się do kantory, aby dali choć trochę pośladu lub czegokolwiek innego. Predsiedatiela w biurze nie było, wyszedł na obiad do domu. Kiedy Mama poszła do niego, siedział z całą rodziną przy stole. Jedli rosół z baraniny i ugotowaną na tym rosole łapszę, czyli azjatycki makaron (…). Rosjanin otarł tłuszcz spływający po brodzie, obrócił się twarzą do mamusi i powiedział ze złością: nie dam niczego, pozdychajcie wszyscy (…)” – wspomina S. Zecer.

Żywe szkielety

Nastała okropna głodówka, trwająca bez spożywania czegokolwiek dwa tygodnie. Maria Zecerowa dopóki mogła utrzymać się na nogach, każdego dnia zsuwała się z barłogu, nabierała do garnka śniegu i gotowała nieco wrzątku, który wolno popijali wszyscy. W końcu i tego nie była już w stanie zrobić. Cała trójka wychudzona do granic możliwości, leżała półprzytomnie, czekając na niechybną śmierć. Przeżyli cudem.

Któregoś dnia niedaleko ich domu utknął samochód z ładunkiem pszenicy. Młody kierowca wszedł do lepianki Zecerów i zobaczył trzy żywe szkielety dogorywające na śmiertelnej pościeli. Wyszedł szybko, a po chwili wrócił, pozornie z niczym, ale w kieszeni miał trochę ziarna. Rozniecił ogień, zmiażdżył w stępce zboże i ugotował z niego rzadki kleik. Pilnował przy tym, by wygłodzeni do granic możliwości domownicy jedli powoli, zachowując niezbędny umiar. Gdy się ściemniło raz jeszcze poszedł do samochodu i przyniósł kilkanaście kilogramów pszenicy, które wsypał do stojącego w izbie kufra. Taka ilość wystarczyła, by przetrwać do czasu, aż znów będzie można pójść na masak.

Na przedwiośniu priedsiedatiel kołchozowy chodził po domach i zapisywał tych, co przeżyli zimę do poszczególnych brygad roboczych. Maria Zecerowa odmówiła pójścia do pracy, gdy usłyszała, że nawet gdy ta już się rozpocznie, nie otrzyma nawet grama pośladu na swoje dzieci. Odmowa podjęcia pracy była poważnym przewinieniem. Następnego dnia do kołchozu przyjechało dwóch enkawudystów. Zecerową wezwano do kantory. Gdy weszła priedsiedatiel krzyknął w jej kierunku: no proszę, przyszedł buntownik! Enkawudyści przeprowadzili dochodzenie. Gdy usłyszeli całą opowieść Polki pozwolili jej opuścić kantorę. Niedługo potem kołchozowy urzędnik znów pojawił się w jej domu i tym razem już od progu oznajmił, że przydzieli sto gram chleba na każde z dzieci.

Jesienią 1945 roku pojawiły się pierwsze pogłoski o możliwym zakończeniu zesłania i powrocie do ojczyzny. W grudniu Stanisław Zecer i jego siostra zabrani zostali do Polskiego Domu Dziecka w Otarze. Przebywało w nim około 30 osób. W maju 1946 roku do dzieci dołączyli rodzice. Polakom po raz pierwszy od początku zesłania przydzielono odzież z Czerwonego Krzyża. Któregoś dnia na stację podstawiono sznur bydlęcych wagonów, które należało wyczyścicie z bydlęcego łajna. To tymi wagonami mieli wracać do Polski. Różnica polegała jedynie na tym, że w okienkach nie było tym razem krat i kolczastych drutów. Przed wyjazdem dzieciom zrobiono wspólne zdjęcie z tabliczką Polska Szkoła w Otarze.

5 czerwca pociąg przekroczył granicę na Bugu w Dorohusku. „Ludzie masowo wysiadali z wagonów. Padali na kolana i ze czcią całowali ziemię Naszej Ukochanej Ojczyzny. Miejscowi i kolejarze patrzyli na nas przychylnie i z politowaniem, jak na Łazarza powracającego zza grobu” – wspomina Stanisław Zecer.

Rodzina Zecerów zatrzymała się w Warszawie. Po latach rozłąki Maria Zecerowa odnalazła męża i drugą z córek. Władysław Zecer pracował jako stolarz w Urzędzie Rady Ministrów. W ramach akcji zasiedlania Ziem Zachodnich wszyscy przenieśli się niebawem do Orzysza. Stanisław Zecer mieszkał tam do 1968 roku, gdy przeprowadził się do Staszowa.

 

 

(rs)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%