Radni Sandomierza "obdarowali" własnością dróg gminnych dwóch obywateli. "Nigdy o tym nie marzyłem" - mówi jeden z nich. Drugi też drogi nie chce. Bo po co?
Przysłuchując się obradom ostatniej sesji Rady Miasta Sandomierza, w pewnym momencie można było odnieść wrażenie, że w naszym kraju nic się nie zmieniło i dalej obowiązuje socjalistyczne prawo. No, bo skoro można na cudzej działce przeprowadzić publiczną drogę bez zgody właściciela i w ten sposób zwalić nań obowiązki gminy, to oznacza, że komuna znowu puka do drzwi.
Sprawa dotyczy miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego, które gminy przepychają jak tylko się da, bo, zgodnie z ustawą, do końca przyszłego roku mają obejmować całe samorządowe dziedziny.
Jeśli więc dotąd szło jak z kamienia, teraz musi ruszyć z kopyta. Bywa, że nie zawsze zgodnie z prawem. Tym razem sandomierska Rada Miasta miała klepnąć uchwały o przyjęciu planów zagospodarowania osiedla budownictwa jednorodzinnego "Ożarowska" oraz terenów w rejonie ulic Polnej, Partyzantów i Salve Regina. Dodajmy, że każdy z tych planów sporządzany był kilkanaście lat i podlegał wielokrotnym korektom i modyfikacjom.
Kiedy przewodniczący Rady Miasta Marceli Czerwiński wywołał sprawę projektu uchwały w sprawie zatwierdzenia planu osiedla "Ożarowska", z ław przeznaczonych dla widzów podniósł się Jerzy Wychowaniak z pytaniem, jakim prawem przez jego działkę przeprowadzono drogę wiodącą do kilku innych posesji? On bardzo dziękuje, ale nigdy nie marzył o zostaniu właścicielem niemal 100-metrowej drogi, z której korzystać będą inni, a jemu pozostanie płacenie podatku i spełnianie wszelkich powinności związanych z jej utrzymaniem. Choćby odśnieżaniem, łataniem dziur, a, jeśli nie daj Boże coś się stanie, pociąganiem do odpowiedzialności z tytułu bezpiecznego jej użytkowania. On wie, że droga jest potrzebna i gotów jest odstąpić gminie na ten cel pas gruntu, ale uprzednio niech gmina go od niego odkupi i zakwalifikuje dojazd jako drogę gminną, przejmując wszelkie obowiązki właściciela.
Bliźniaczo podobna jest sprawa radnego Janusza Sochackiego, któremu także zafundowano własność drogi, chociaż wcale o niej nie marzył. Także w tym przypadku radny zadeklarował, że mając na względzie konieczność stworzenia dojazdu do innych działek, nie ma nic przeciwko wytyczeniu drogi przez jego działkę, ale po formalnym wykupie części gruntu przez samorząd i uczynieniu z niego drogi gminnej.
W tym przypadku doszło do konfrontacji z właścicielami sąsiednich działek, w których interesie leżało jak najszybsze zaklepanie planu w jakiejkolwiek postaci, bo ewentualne jego niezatwierdzenie oznaczała zwłokę w realizacji ich wszelkich planów. Najczęściej budowlanych. Dlatego też zaatakowali radnego, że swym egoistycznym postępowaniem utrudnia im korzystanie z ich własności. Konkluzją było szczere oburzenie, że nie może być tak, by z powodu uporu jednego właściciela musieli cierpieć inni.
Słuchając tej tyrady, można było pomyśleć, że będąc w sytuacji radnego Sochackiego, w imię dobra bliźniego, każdy z nich gotów byłby ukroić kawał swojej własności. Wszyscy popierali więc burmistrza, który, niby Janosik, zabrał bogatemu, aby uszczęśliwić pozbawionych dostępu do działek. (...)
Jan Adam Borzęcki
Więcej w papierowym wydaniu "TN".
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz