Na początku lat 90-tych „Tygodnik Nadwiślański” drukował w odcinkach jego wspomnienia. Nieco później zostały nawet wydane przez Wojewódzki Dom Kultury w Tarnobrzegu. Kilkudziesięciostronicową broszurkę wydrukowano w nakładzie 25 (sic!) egzemplarzy, zatem mało kto miał okazję się z nią zapoznać. Wszystko to działo się już po tym, jak Franciszek Słowik, po latach usilnych zabiegów, uzyskał oficjalną rehabilitację. Dokładnie 24 maja 1989 roku Sąd Najwyższy uznał, że emerytowany pracownik węzła kolejowego Rozwadów, był w stalinowskiej Polsce niesłusznie represjonowany.
W ślad za tym przyszły awans na sierżanta, renta inwalidzka i odszkodowanie za utraconą ojcowiznę. To była dość pokaźna suma. Ludzie we wsi zazdrościli mu pieniędzy, które jednak, gdyby przeliczyć je na 6 lat spędzonych za kratami, tortury i szykany, stanowiły mizerną rekompensatę.
Wrześniowe drogi
Rodzinną wioską Franciszka Słowika były Chwałowice koło Radomyśla nad Sanem. Tam, 25 lutego 1915 roku, przyszedł na świat. Od kilku miesięcy trwała I wojna światowa. Jego ojciec, jako poddany cesarza Austro-Węgier, walczył na froncie. Co prawda wrócił z pola boju, ale mocno schorowany. Niebawem zmarł, pozostawiając rodzinę w bardzo ciężkiej sytuacji materialnej. Gdy Franciszek ukończył chwałowicką szkołę powszechną, bieda uniemożliwiła mu kontynuowanie nauki. W marcu 1938 roku został powołany do wojska. Służył w 39. Pułku Piechoty. Jako wyróżniający się żołnierz został skierowany do Szkoły Podoficerskiej Korpusu Ochrony Pogranicza w Czortkowie, którą ukończył ze znakomitą, ósmą lokatą, na 120 elewów.
Otrzymał przydział do kompani granicznej w Podwołoczyskach nad Zbruczem. Typowano go na zastępcę dowódcy Strażnicy KOP Dorofijówka. Pod koniec sierpnia 1939 roku znalazł się w Kopczyńcach na Podolu. Tam zastał go wybuch wojny. Jego oddział wycofując się przez Lwów i Przemyśl dotarł do Bochni, gdzie brał udział w obronie mostu na Rabie. Potem przemieszczał się znów w kierunku wschodnim, przez Rzeszów i Tarnów. 13 dnia wojny pod Zofiówką (powiat Janów Lubelski) Franciszek Słowik został ciężko ranny. Ten epizod zakończył jego udział w kampanii wrześniowej. Nie oznaczał jednak pożegnania z bronią. Gdy odzyskał siły, od razu wstąpił w szeregi konspiracji. Najpierw działał w strukturach ZWZ, później w AK.
Po wojnie został sołtysem gromady Chwałowice. Podziemie powierzyło mu przy tym organizację na terenie miejscowości koła WiN. Ten fakt stał się podstawą późniejszego wyroku. Rejonowy Sąd Wojskowy w Rzeszowie, na rozprawie, która odbyła się w czerwcu 1948 roku uznał, że Słowik był członkiem nielegalnej organizacji, usiłującej obalić siłą ustrój Polski Ludowej.
Więzień
Ubecy przyszli po niego w prima aprilis. Myślał, że mają jakąś urzędową sprawę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, wszak udzielał się społecznie na wielu płaszczyznach. Był w zarządzie OSP i Spółdzielni Spożywców. Pełnił funkcję członka Gminnej Rady Narodowej i, jak była już mowa, sołtysa Chwałowic. Tym razem jednak cel wizyty niezapowiedzianych gości okazał się inny. Gdy w ich asyście opuszczał dom nie przypuszczał, że ponownie zobaczy go dopiero wiele lat później.
„Cele więzienne tarnobrzeskiego UBP to były zwykłe piwnice i lochy, bez okien, zagrzybione i zawilgocone, bez łóżek – pisał w swoich wspomnieniach Franciszek Słowik – Spało się na betonie, w kącie stała beczka służąca za tzw. kibel, którą opróżniano co kilka dni. Stęchlizna i odór mokrych, nigdy niewietrzonych cel, fetor rozkładającego się kału, sprawiały trudności w oddychaniu (…) Dzienna racja żywnościowa to była zwykła porcja chleba, pół litra kawy i porcja kaszy jęczmiennej, którą trzeba było wyjadać palcami z puszek po konserwach, stanowiących jedyne naczynia. Łyżek nie mieliśmy wcale.”
W trakcie śledztwa więźniowie byli bestialsko maltretowani. Bicie było na porządku dziennym, ale ubecy stosowali również bardziej wyrafinowane tortury. Na przykład „jazdę na Andersa”. Polegało to na tym, że przesłuchiwanego rozbierano do naga i sadzano na nogę odwróconego taboretu, czyli jak w średniowieczu, wbijano na pal.
„Albo dwóch, trzech kładło się na mnie i gumą czy drewnianą pałą bili w pięty. Bicie po jądrach, piętach, zdzieranie paznokci i miażdżenie palców, to były specjalności śledczych (…) Do dziś pamiętam niektóre nazwiska oprawców: Sikora, Świderski, Chudzik – nie wiem czy byli miejscowi, czy przyjezdni z Rzeszowa. Był jeszcze Tworek, bodajże z Sokolnik” – notował po latach Franciszek Słowik.
Wśród strażników czasem spotykało się osoby niepozbawione ludzkich odruchów. Jeden z nich potajemnie nosił więźniom tarnobrzeskiej katowni pokrojone w plastry surowe ziemniaki. Obłożenie nimi zamienionych na krwawą miazgę stóp, choć na chwilę przynosiło ulgę.
Z celi do celi
Po pięciu tygodniach nieustannego śledztwa i katowania Słowik przyznał się do wszystkiego, co mu zarzucano. „Należałem więc do >>zbrodniczej<< organizacji WiN, próbowałem obalić państwo polskie, byłem szpiegiem – wspominał. – Z tego wszystkiego prawdą było jedynie to, że nie zdałem broni, którą miałem od czasów okupacji. Nie uznałem za stosowne ujawniać swej przynależności do AK, gdyż nigdy nie uważałem przelewania krwi za Ojczyznę za coś nielegalnego”.
Przed procesem więźniów przewożono z tarnobrzeskiego więzienia do innej osławionej katowni, na zamku w Rzeszowie. Ich położenie zmieniało się o tyle, że w nowym miejscu każdy mógł przynajmniej mieć własny koc i miskę, a rodzina zyskiwała prawo przesyłania za kraty raz miesiącu 3-kilogramowej paczki żywnościowej.
Na ławie oskarżonych wraz z Franciszkiem Słowikiem zasiedli: Stanisław Lądowicz, Mieczysław Wiktor – nauczyciel z Radomyśla, Józef Malarz z Dzierdziówki, Cieśla – wójt Wrzaw, kolejarz Józef Białas, Jan Motyka oraz Zenon Lisowski, weterynarz ze Zbydniowa. Rozprawa była ponurą farsą. Wyroki ustalone zostały zapewne już wcześniej. Niejaki dr Sołtysik, przydzielony Słowikowi jako adwokat z urzędu, skupiał się przede wszystkim na tym, by wyłudzić ile się da od żony swojego „klienta”. Miesiąc przed procesem wysłał do niej list. Warto przytoczyć jego fragment, bo obrazuje on dobitnie stosunek obrońcy do całej sprawy: „Mąż zlecił W. Pani, aby W. Pani zapłaciła za obronę kwotę 10 tys. złotych. W tym celu posyłam przekaz i proszę możliwie odwrotnie kwotę tę do rąk moich przesłać. Gdyby W. Pani przyjechała na rozprawę, to proszę, o ile to możliwe, przywieźć mi świeże masło.”
W Chwałowicach ludzie sami zorganizowali zbiórkę. We wsi zebrano 8 tysięcy. Sąsiedzką pomoc i współczucie czuć było na każdym kroku. Gdy którego dnia żona Franciszka Słowika wyszła w pole, by rozpocząć żniwa, okazało się, że zboże jest już skoszone i ułożone w snopki. „Takie rzeczy wpływały na mnie bardzo pozytywnie i dawały nadzieję na przetrwanie tego koszmaru” – pisał we wspomnieniach F. Słowik.
Po wyroku przeniesiono go do nowej celi, gdzie miał czekać kilka miesięcy na uprawomocnienie się decyzji sądu wojskowego. Cela miała numer 26. Pod 27, a więc bezpośrednio za ścianą, znajdowała się osławiona cela śmierci.
„Przeżywaliśmy często chwile grozy, kiedy to po wieczornym apelu słychać było zgrzyt klucza w zamku i wywoływanie skazańca. Niektórych wyciągano na siłę. Był wtedy krzyk i szamotanina. Niektórzy się głośno modlili, inni znów krzyczeli na cały głos: koledzy, idę na śmierć, niech żyje Polska! Wyroki wykonywano albo wieszając na dziedzińcu zamkowym, albo rozstrzeliwując w suterenie, obok łaźni. Nieraz idąc do kąpieli widzieliśmy w korytarzu, pod drzwiami, ślady krwi” – wspominał więzień.
Piekło
W lutym 1949 roku skazanych na odsiadkę wywieziono pociągami do więzienia we Wronkach. Strażnikom konwojującym transport powiedziano, że to członkowie UPA i należy traktować ich z całą surowością. Żołnierze szybko jednak zorientowali się, że w wagonach jadą sami Polacy i obchodzili się z nimi względnie łagodnie.
Wielki i ponury gmach więzienia we Wronach składał się z kilku czterokondygnacyjnych bloków. Na najwyższym piętrze środkowego znajdowały się izolatki o wymiarach 120 na 400 centymetrów. Trafić do jednej z nich można było za byle co, nawet przez zwykłe widzimisię któregoś z klawiszy. Z kolei na parterze mieścił się karcer.
„Skazanego nań więźnia rozbierano do naga i pakowano za kraty. Niektórych na dodatek polewano zimną wodą i w tejże wodzie pozostawiano na 12, 24, lub 48 godzin – pisał we wspomnieniach F. Słowik. – Okna w zimie otwierano, by było zimniej, w lecie zamykano – by było duszno. Co roztropniejsi ratowali się w ten sposób, że otrzymaną porcję chleba (choć nie wszystkim go w karcu dawali), rozgniatali na placek i kładli go na najwyższym poziomie betonowej posadzki, stając na nim. Placek stanowił jedyną izolację od mokrego i zimnego betonu. Stojąc w ten sposób, jednocześnie nacierając rękami bez przerwy ciało, wielu przetrwało ten koszmar, ratując swe zdrowie, a nieraz i życie”.
Najbardziej bodaj perfidnym sposobem wykańczania psychicznego skazanych było przydzielanie im w celi do „towarzystwa” chorych umysłowo. Po kilkutygodniowym pobycie z taką osobą, każdy sam mógł się stać wariatem. „Nerwy nie wytrzymywały takiego obciążenia, bo na przykład jeden z tych nieszczęśników stale płakał, inny bez przerwy mówił o swoich dzieciach, a jeszcze inny ciągle telefonował, nadawał szyfry itp. A wszyscy razem nie przestrzegali porządku i higieny, stąd w celi zaduch i fetor były nie do zniesienia” – opowiadał więzień z Chwałowic.
W czasie gdy Franciszek Słowik przebywał we Wronkach, najsłynniejszym „pensjonariuszem” tego zakładu karnego był Karol Maria Splett, biskup ordynariusz diecezji gdańskiej.
Żołto-brązowe z cholewami
Początkiem 1953 roku więźnia Słowika skierowano do obozu w Bielawie. Pracowało się tam w kamieniołomie lub przy ogromnym piecu do wypału wapna. Jedno i drugie zajęcie było prawdziwą katorgą. Obozowa kuchnia wydawała trzy rodzaje posiłków: pierwszy stanowiła porcja chudej zupy, drugi taka sama zupa z dodatkiem margaryny, trzeci – zupa z boczkiem lub kiełbasą. Ci, którzy nie wykonywali dziennej normy, mieli prawo do porcji nr 1. Więźniowie wykonujący 100-115 procent normy dostawali zupę z margarynową wkładką. Dla najbardziej wydajnych przeznaczona była porcja nr 3. Najwydajniejszym, mogącym wylegitymować się normą na poziomie ponad 200 procent, robiono zdjęcia i wieszano je w „galerii przodowników”.
„Wiąże się z tym moje, prawie że anegdotyczne wspomnienie – zanotował po latach F. Słowik . – Gdy pracowałem pod skałą czy przy piecu, z trudem, ale normy wykonywałem, choć praca była mordercza. Na skutek choroby oraz zaświadczenia popartego orzeczeniem komisji lekarskiej, zostałem przeniesiony na rampę załadowczą, gdzie jedynym moim zadaniem było czuwanie nad równomiernym rozmieszczeniem w wagonach kamienia wapiennego. I wówczas, gdy ta praca nie wymagała specjalnego wysiłku, okazało się, że ja i trzech więźniów ze mną pracujących wykonujemy ponad 200 procent normy! Zrobiono z nas bohaterów, obfotografowano i powiększone portrety eksponowano w więziennej świetlicy”.
Rzeszowski sąd wojskowy skazał Franciszka Słowika na 12 lat więzienia. Odsiedział połowę wyroku, gdy jednej nocy, we śnie zobaczył żółto-brązowe buciska z cholewami. Rankiem koledzy z celi zgodnie orzekli, że niebawem wyjdzie na wolność. Nie wierzył. Skazanym za szpiegostwo nie przysługiwała amnestia. A jednak zaraz po śniadaniu przyszedł strażnik i kazał mu się pakować.
W latach 50-tych Słowikowie przez 5 lat mieszkali w Pile, potem wrócili w rodzinne strony. Nie do Chwałowic jednak, bo ojcowizna została skonfiskowana. Osiedli w Charzewicach. Franciszek Słowik podjął pracę na kolei. Zmarł 18 maja 2005 roku.
Fot. Dane więzienie UBP w Tarnobrzegu, źródło: Więzienie i Katownia UB w Tarnobrzegu - nie zapomnimy
[ZT]15935[/ZT]
obiektywny08:38, 03.03.2024
0 0
Ten s-k-u-r...n-i-z-m trwał jeszcze w Polsce długo i odbił się na służbach mundurowych. Dopiero PiS w 2015 roku wypier... komuchów ze służb. 08:38, 03.03.2024
Użytkowniku, pamiętaj, że w Internecie nie jesteś anonimowy. Ponosisz odpowiedzialność za treści zamieszczane na portalu tyna.info.pl. Dodanie opinii jest równoznaczne z akceptacją Regulaminu portalu. Jeśli zauważyłeś, że któraś opinia łamie prawo lub dobry obyczaj - powiadom nas [email protected] lub użyj przycisku Zgłoś komentarz