Dowcipów i zabawnych historii z życia papieża Jana Pawła II krąży w Internecie co niemiara. Powstało nawet kilka książek na ten temat. W tej opowieści będzie również o „humorze w sutannie”, tyle, że z naszego podwórka. Oto garść bardziej lub mniej znanych anegdot o słynnych duchownych związanych z ziemią sandomierską.
Pamiętacie księdza Nastka z Nawłoci sportretowanego w „Przedwiośniu” Żeromskiego? Albo księdza Szymona z „Ziemi obiecanej”, grywającego w karty ze starym Borowieckim? Nie bez powodu przytaczam te przykłady. Dawniej duchownych łączyły często zażyłe stosunki towarzyskie z ziemiaństwem, stąd też we wspomnieniach przedwojennych właścicieli majątków ziemskich często pojawiają się zabawne historie związane z tym czy innym kapłanem w roli głównej.
Najbardziej bodaj obfite zbiory anegdot związane są z osobą biskupa sandomierskiego Mariana Ryxa, który zarządzał diecezją w latach 1910-1930. Pasterz ten odwiedzał często szambelana papieskiego Michała Karskiego we Włostowie. W jego pałacu miał nawet swój stały pokój, w którym jeśli zaszła potrzeba, zatrzymywał się na noc. Bywał również u rodziny Targowskich w Czyżowie i Winiarach. „Jakieś oderwane obrazki przesuwają się na ekranie pamięci – pisał po latach we wspomnieniach Juliusz Targowski z Czyżowa. – Biskup sandomierski, ks. Marian Ryx, wezwał kiedyś do siebie proboszcza z odległej parafii i ostro skarcił go za nadużywanie kielicha. Księżulo się pokajał i na swe usprawiedliwienie przypomniał, że i Jezus w Kanie Galilejskiej pił wino, na co biskup, znany ze swego roztargnienia, miał odpowiedzieć: to też wcale Mu się nie chwali”. W zapiskach Targowskiego jest również historia o tym, jak hierarcha odwiedził kiedyś rodzinę Tarnowskich w Dzikowie: „Gdy rozmawiał w salonie z hrabstwem, weszła cichutko najmłodsza latorośl, Micią zwana, i zaintrygowana obuwiem biskupa, ze srebrnymi klamrami, zapytała go: skąd masz te buty? Ponieważ głuchawy i roztargniony biskup nie zareagował, dziecko zwróciło się do matki: niech odpowiada, pewnie ukradł!”
Tajemnicą poliszynela było, że na starość biskup Ryx miał pewną koszmarną obsesję. Bał się paraliżu. Co pewien czas szczypał się więc w udo, by sprawdzić czy ma dobre czucie w nogach. Fakt ten stał się przyczyną wielu zabawnych zdarzeń. Jedno z nich miało miejsce podczas pobytu hierarchy w Winiarach u rodziny Targowskich. Opisała je w swoich „Wilczyckich wspomnieniach” Zofia Malanowska: „Pani Irena Targowska – znana działaczka społeczna, prezeska Związku Ziemianek, sodaliska, odznaczona orderami – była osobą wielce dostojną. Kiedyś w Winiarach odbywało się przyjęcie. Przy stole biskup Ryx siedział na honorowym miejscu, a obok niego pani domu. W trakcie obiadu biskup przypomniał sobie o ewentualnej możliwości paraliżu, więc zaczął szczypać się w udo i z przerażeniem stwierdził, że nic nie czuje. Za to pani Targowska zrobiła się czerwona z oburzenia.”
I jeszcze jedna dykteryjka na temat ekscelencji ks. Ryxa wynotowana ze wspomnień Zofii Malanowskiej: „Na większe uroczystości kościelne biskup przeprowadzany był ceremonialnie ze swojego pałacu do katedry. W chwili, gdy wychodził z pałacu, zaczynały bić dzwony na dzwonnicy usytuowanej między katedrą a pałacem. Kościelny, stojąc pod dzwonnicą, dawał znać chłopakom na górze, że czas już dzwonić. Podczas jednej z takich uroczystości Zygmunt (Schinzel – szwagier autorki – przyp. red.) usłyszał, jak kościelny drze się na całe gardło: dzwoń, bo ta cholera już idzie!”.
Facecjonistą, który już za życia przeszedł do legendy, był ks. prof. Józef Tischner. Poczucie humoru nie opuszczało go nigdy, nawet już pod koniec życia. Gdy mocno schorowanego, przykutego do wózka, przywieziono go na spotkanie z ojcem świętym Janem Pawłem II, kazał umieścić na wózku tabliczkę z napisem „Tischner mobile”. Przez wiele lat ks. Józef był dziekanem Wydziału Filozoficznego Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie. W Domu Księży Profesorów przy ul. św. Marka sąsiadował z przyszłym biskupem sandomierskim Wacławem Świeżawskim. Wspólnie stali się bohaterami licznych anegdot, będących dowodem różnicy charakterów, a jednocześnie sympatii, jaką nawzajem się darzyli.
I jeszcze zabawna historia dotycząca innego pasterza naszej diecezji – biskupa Edwarda Materskiego. Podzielił się nią, w pośmiertnym wspomnieniu o hierarsze, ksiądz Zbigniew Niemirski: „Było to w grudniu 2003 r. Radomskie seminarium wybrało się z autokarową pielgrzymką do Rzymu. Zostałem poproszony, by towarzyszyć bp. Edwardowi, który – z racji wieku i stanu zdrowia – nie mógł wziąć udziału w tej „eskapadzie” inaczej niż samolotem. Naszą rzymską bazą stał się dom sióstr urszulanek. Stamtąd jeździliśmy do centrum Wiecznego Miasta. Tam włączaliśmy się w program pielgrzymki alumnów i ich opiekunów (…).Pamiętam, to była sobota, kolejny dzień pielgrzymki. Bp Edward wieczorem zapukał do mojego pokoju. Był wyraźnie poruszony i zakłopotany. – Słuchaj – powiedział. – Jutro ojciec święty Jan Paweł II zaprasza mnie na obiad. Zrozumiałem, że prawdziwe zakłopotanie biskupa wiąże się z tym, że ja nie byłem osobą tam przewidzianą. – Niech ksiądz biskup tak się nie martwi – mówiłem, widząc wciąż jego zatroskaną twarz. – Dam sobie radę. Przecież tutaj studiowałem. Pójdę na obiad „do Chińczyka”, gdzie wiele razy chodziłem. Potem spotkamy się przy bramie św. Anny. Przecież mamy telefony komórkowe. I tak się stało. Zjadłem obiad w chińskiej restauracji, potem odebrałem bp. Edwarda i wróciliśmy na pielgrzymi szlak. A potem wróciliśmy też do Radomia. A tutaj bp Edward, szczerze się uśmiechając, tak opowiadał o tamtym wydarzeniu. – Zbyszek opiekował się mną naprawdę z wielkim oddaniem. Ale wszystko zmieniło się w niedzielę. Postanowił pójść sobie sam na obiad do Chińczyka. A ja, cóż, nie mając wyboru, poszedłem na obiad do papieża”.
„Gdy w 1939 roku, zaraz po wybuchu wojny, wódki nie było można dostać, proboszcz ze Szczerkarkowa ratował swój, bardzo oswojony z tym napojem organizm, popijając wrzącą wodę z pieprzem” – notował we wspomnieniach przywoływany już Juliusz Targowski z Czyżowa. Daleki sąsiad Targowskich, książę Krzysztof Radziwiłł z Sichowa pod Rytwianami zapisał w pamiętniku piękną historyjkę o swoim dziadku Macieju, który razu pewnego zaproszony został w gościnę do rodziny Pusłowskich: „Z tego rodu pochodził przeor tamtejszego klasztoru w czasach insurekcji kościuszkowskiej i od tego czasu ów klasztor zbiedniał, czy nawet upadł, a rodzina przeora znakomicie porosła w piórka. Dla przyjęcia tak dostojnego gościa jak mój dziadek podano owoce na złoconych talerzykach. Wówczas dziadek podniósł wśród ogólnego milczenia jeden z tych złotych talerzyków do ust, przeżegnał się i pocałował go z szacunkiem, mówiąc: może patena”.
W czasach młodości księcia Krzysztofa proboszczem staszowskiej parafii był wielce zasłużony ksiądz Wawrzyniec Siek, który zasłynął jako autor cenionej monografii miasteczka. Dziedzic Sichowa tak go zapamiętał: „Odznaczył się on kiedyś przemówieniem z okazji otwarcia stacji kolejki staszowskiej, budowanej (ze względu na dostawy buraków do cukrowni) przez mojego ojca, a skończonej przeze mnie. Przecinając wstęgę przed umajoną kwiatami lokomotywą ksiądz Siek, widocznie pamiętając, jak to Piotr Wielki przez budowę Petersburga otworzył swojemu krajowi okno na Europę, powiedział: i oto lokomotywa gwizdnęła i dla Europy okno na Staszów otwarte”.
I jeszcze jedna interesująca uwaga księcia Radziwiłła na temat staszowskiego proboszcza: „W ogóle ksiądz Siek obrażał się, gdy z okazji jakiejkolwiek imprezy społecznej nie zapraszano go, ale poza najważniejszymi uroczystościami zwykle nie angażował się i odpowiadał na piśmie: róbta same!”
Pozostańmy jeszcze na moment w Sichowie. Kiedy 4 sierpnia 1940 roku Niemcy aresztowali Zofię i Krzysztofa Radziwiłłów, ich pozostawionymi w domu dziećmi obiecał zaopiekować się goszczący u księstwa ksiądz prof. Konstanty Michalski, były rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego. Dzieci była piątka: Barbara, Maria, Zofia, Stanisław i najmłodsza Anna, urodzona tuż przed wybuchem wojny, w kwietniu 1939 roku. W latach 90-tych była senatorem i wiceministrem edukacji narodowej.
Ksiądz Michalski dbał o rozwój duchowy i edukację powierzonych jego trosce młodych książąt i księżniczek. Zofia, jedna z córek Krzysztofa Radziwiłła (po mężu Skórzyńska), tak wspominała po latach owe lekcje ze sławnym historykiem i filozofem: „Ksiądz Rektor kazał nam kolejno czytać głośno największe dzieła trzech wieszczów, a potem sam przekazywał nam swoją własną, głęboką i trochę za mądrą w stosunku do naszego wieku, filozoficzną interpretację czytanych tekstów (…). Nigdy nie zniżał się do słuchaczy. Traktował ich zawsze jak najpoważniej, a w pewnym momencie zapalał się tak bardzo, że zapominał, że mówi do dzieci lub ludzi, którzy mogą nie znać pewnych pojęć czy symboli i nie rozumieć jego języka. Pamiętam jak na jednym z kazań w kaplicy sichowskiej powtarzał – mówiąc o nawróceniu Pascala – >>Wszyscy wiemy co się stało w Port Royal<<. Nikt nie wiedział, ale wszyscy czuli, że coś bardzo ważnego. Stare sichowskie kobiety w chustach wzdychały z uznaniem, a po południu przynosiły dla filozofa z Krakowa jajka i kiełbasę”.
Przez 46 lat proboszczem w parafii Szewna pod Ostrowcem był ks. infułat Marcin Popiel, który przed wstąpieniem do seminarium administrował rodzinnym majątkiem w Kurozwękach. W 1989 roku jego bratanek, Jan Marcin Popiel, namówił go na pierwszą od wielu lat podróż zagraniczną. – Pamiętam, że kiedyś z trudem dał mi się przekonać do przelotu samolotem z Krakowa do Warszawy – opowiadał po latach. – Przed wojną chyba raz leciał awionetką, a potem już nigdy więcej. Tłumaczył się tak zabawnie. Jak to będzie wyglądać – mówił, że ja skromny ksiądz rozbijam się samolotami? Ale wtedy bilet kosztował grosze. W końcu go przekonałem i chyba się mu spodobało. Odważył się w każdym razie na lot do Toronto, choć był już mocno schorowany. Woziłem go do kościoła, gdzie wraz z miejscowym księdzem sprawował msze święte. Kiedyś był siarczysty mróz, samochód nie chciał odpalić, złościłem się bo akumulator siadł już prawie zupełnie. I nagle stało się coś niesamowitego – silnik się uruchomił. Popatrzyłem na siedzącego obok stryja i spytałem: co, modliłeś się, żeby dało radę? Tak, do św. Teresy z Lisieux – odparł z powagą – Ona mi nigdy nie odmawia.
Fantastyczną opowiastkę na temat księdza Stanisława Krajewskiego, przedwojennego proboszcza w Jankowicach pod Sandomierzem, znaleźć można w cytowanych już „Wilczyckich wspomnieniach” Zofii Malanowskiej: „Ksiądz Krajewski, wielkiej zacności człowiek, był nerwowy i wykonywał gwałtowne ruchy rękami, a podczas kazania zdarzało mu się zwracać do ludzi po nazwisku. Przychodził w niedzielę do kościoła gospodarz Partyka i siadał zwykle w ławce przy samej ambonie. Ksiądz zaczynał kazanie, a po chwili Partyka zasypiał. Wtedy ksiądz wychylał się z ambony i odpowiednio gestykulując wołał: Partyka, powtórzyć!”.
Na koniec jeszcze słów parę o Pustelni Złotego Lasu w Rytwianach i księdza Adamie Łęckim, którego dziesiątą rocznicę śmierci wspominaliśmy niedawno. Ksiądz Adam był gospodarzem pokamedulskiego klasztoru w czasach, gdy realizowano w jego murach sceny głośnego serialu „Czarne chmury”. Sam pojawił się w nim nawet jako statysta. Z filmową ekipą stosunki układały się różnie. Kiedy duchowny nie mógł się doprosić obiecanej za udostępnienie pustelni zapłaty, „zaaresztował” jeden z cenniejszych rekwizytów – elektorski powóz, który przywiózł do klasztoru pułkownika Dowgirda. Trzymał go pod kluczem do czasu, aż filmowcy wywiązali się ze zobowiązań. Ta historia musiała głęboko zapaść w pamięć tym, którzy pracowali przy „Czarnych chmurach”, skoro podczas benefisu zorganizowanego z okazji 40. rocznicy powstania serialu przypomniał ją nawet Leonard Pietraszak.
Rafał Staszewski
Fot. NAC
Biskup Marian Ryx podczas uroczystości poświęcenia mostu
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz