Zamknij

Przeprawa z historią - pomiędzy Tarnobrzegiem i Ciszycą [Reportaż]

18:58, 31.03.2020 KR Aktualizacja: 21:41, 05.11.2020
Skomentuj

Tekst publikowany jest w ramach Wirtualnej Biblioteki "TN" na kwarantannę. Artykuł pochodzi z 24 grudnia 2015 r. nr 52/53

W Ciszycy, spokojnej wsi nad brzegiem Wisły w gminie Koprzywnica, Maciej Klimczak i jego wspólnicy od 30 lat ułatwiają ludziom życie. Wożą ich promem przez rzekę.

Prom cieszy się popularnością od ponad 20 lat. Pływa codziennie od 6 rano do 18 w okresie zimowym, a w letnim nawet do 21. Już za kilka złotych można sobie skrócić drogę o wiele kilometrów.

Obsługa promu nie wydaje się skomplikowana. Porusza się on po trasie wyznaczonej przez stalową linkę. Pan Maciej opowiada, na czym polega sterowanie. Dzięki dwóm wyciągarkom można regulować położenie promu i korygować jego kurs. - Trzeba znać prąd wody, wszystko jest uzależnione od warunków atmosferycznych. Codziennie jest inaczej, trzeba wyczuć z rana, jak pływać, żeby nie było za wolno, ani za szybko. Praca ta wymaga dużej siły, nierzadko zdarza się, że prąd rzeki jest zbyt słaby, a wtedy trzeba sobie pomóc wiosłem i odepchnąć prom od brzegu. Są dni, kiedy trasę z jednego brzegu na drugi pokonuje się w mgnieniu oka, ale zdarza się, że kurs bardzo się dłuży.

UCIECZKA W KALESONACH

Mało kto wie, że pod koniec wojny na Wiśle w Tarnobrzegu Rosjanie wybudowali aż trzy drewniane mosty. Żyją jeszcze ludzie, którzy je pamiętają. Np. 77-letni Jan Kuranty z Ciszycy. Tak o nich opowiada: - Latem 1944 roku wojska radzieckie weszły do Ciszycy. Dopiero tydzień później wyzwoliły Tarnobrzeg. Weszły od strony Sandomierza, wbijając się klinem pomiędzy wojska niemieckie. Tak powstał przyczółek baranowsko-sandomierski. Stanęli tu na dobre pół roku, gromadząc sprzęt i zapasy do ofensywy, która zatrzymała się potem aż w Berlinie. W tym czasie na Wiśle wybudowali trzy mosty. Były one drewniane, na palach wbijanych w dno rzeki. Jak jest niska woda, to te pale widać jeszcze teraz. Pierwszy most, w miejscu obecnej przeprawy promowej służył przeprawie pieszych wojsk. To były setki tysięcy żołnierzy. Kolumna szła za kolumną. Drugim mostem, poniżej Skalnej Góry, przeprawiały się tylko czołgi i transportery. Od strony Ciszycy zbudowano dla nich aż do wsi drogę z wielkich bali. Potem, przez wieś, jechały brukiem. Cóż to był za hałas. Całymi nocami oka nie można było zmrużyć! Najpóźniej ruscy zbudowali trzeci most - kolejowy. Służył do transportu amunicji i zaopatrzenia. Stanął pomiędzy dwoma poprzednimi. Tory biegły od Koprzywnicy, za budynkami wsi od strony Sandomierza. Potem skręcały w górę Wisły i, poprzez przekopany wał wiślany, docierały na most. Po drugiej stronie, w Tarnobrzegu, skręcały w dół rzeki, za wałem, i dopiero w Dzikowie, bo wcześniej byłoby za stromo dla pociągów, kierowały się do bocznicy kolejowej w lesie zwierzynieckim. Wszystkie mosty pilnowane były przez wartowników, ale jak wojsko nie szło, to pozwalali mieszkańcom na przejście.

Niemcy oczywiście próbowali zbombardować radzieckie mosty. - Od strony Ciszycy w tzw. międzywalu stanęła bateria dział przeciwlotniczych. Mówiliśmy na nie "zenitki" - kontynuuje Jan Kuranty. - Waliły każdej nocy. Samoloty "łapały" dwa wielkie reflektory. Ale jakoś nie udało się ruskim żadnego zestrzelić. Ale też i Niemcom nie udało się nigdy w mosty trafić. Dopiero wiosenne roztopy dały im radę. Mówiliśmy sołdatom od tych dział, że jak lody ruszą, to ich w pół godziny zaleje woda. Nie wierzyli. A potem w kalesonach spieprzali. Wielu nie zdążyło... Szkoda, bo wspominamy ich dobrze. Dostawali od Amerykanów konserwy. Dzielili się z nami. Nie było przez te pół roku jakichś problemów z sołdatami we wsi.

Wszystkie trzy mosty zniszczył lód z wiosennych roztopów w marcu 1945 roku. Rosjanie ich nie odbudowywali, bo byli już z natarciem daleko. Straciły one wojenne znaczenie.

Promiarze znad Wisły mają też swoich wojennych bohaterów. W Łukowcu (gm. Koprzywnica) od kilku lat stoi tablica upamiętniająca dwóch rozstrzelanych przez Niemców we wrześniu 1939 roku przewoźników wiślanych - Stefana Józefczaka i Józefa Nasternaka.

Obaj byli mieszkańcami nieistniejącej już dziś wioski Radowąż. W pierwszych dniach okupacji, w dużej mierze dzięki ich pomocy, udało się sprawnie przeprawić przez Wisłę ustępujące pod nawałą nieprzyjacielską oddziały Armii Kraków. Józefczak i Nasternak, dzięki doskonałej znajomości rzeki, wskazali bród pod Kajmowem i bezpiecznie przeprowadzili przezeń wojsko. Ten wyczyn przypłacili życiem. Kiedy na brzegu Wisły stanęli Niemcy, znalazł się ktoś, kto opowiedział im o zaangażowaniu dwóch przewoźników w pomoc polskim żołnierzom.

Pomnik ku czci rozstrzelanych przewoźników stoi przed kościołem w Łukowcu.

KAROLAK GAPA

Dawno temu przewozem osób zajmowało się tarnobrzeskie MPGK, później interes przejął Ryszard Dziuba wraz ze wspólnikiem, który odszedł ze spółki, a jego miejsce zajął Maciej Klimczak. Z biegiem czasu dołączył do nich syn pana Ryszarda - Krzysztof. Początkowo pływali drewnianą łajbą, później blaszanym "galarkiem", który poruszał się po drucie zanurzonym w wodzie. Z czasem jednak to rozwiązanie okazało się niewystarczające, więc wspólnicy zainwestowali w prom.

Obsługujący prom pływają od rana do wieczora, codziennie. Mogłoby się wydawać, że takie pływanie w tę i z powrotem jest monotonne. - Może by mi się nudziło, ale ludzie cały czas się zmieniają, rozmawiają, śmieją się. To ludzie trzymają mnie na tym promie. Wielu z nich doskonale znam - mówi Maciej Klimczak. Niektórych pasażerów zna od dziecka. Na początku przepływali Wisłę, żeby dostać się do szkoły, a po latach pływają również do pracy. Jednak nie tylko młodzież szkolna i ludzie pracujący przeprawiają się promem. W wakacje korzysta z niego wielu turystów. - Można na nim spotkać ludzi z różnych stron Polski i z zagranicy. Kiedy pojawiły się GPS-y, promem zaczęli pływać także przypadkowi przyjezdni. Nawigacja prowadzi ich bowiem najkrótszą drogą, często wbrew ich zamiarom. Po prostu nie włączyli w nawigacji opcji "omijaj promy" - dodaje.

Ofiarą takiego zdarzenia padł m.in. znany aktor Tomasz Karolak, który kilka lat temu jechał z Warszawy do Tarnobrzega na spektakl Barbórkowej Dramy Teatralnej. W grudniowy wieczór wylądował na brzegu Wisły w Ciszycy. Prom już nie kursował, więc popatrzył chwilę na światła miasta po drugiej stronie i wrócił jak niepyszny do Sandomierza na most. To byłoby nawet śmieszne, gdyby nie fakt, że spektakl w domu kultury opóźnił się o ponad godzinę. Publiczność mu wybaczyła, tym bardziej że podczas przedstawienia... pękły mu spodnie i musiał zasłaniać się płaszczem koleżanki.

PIJANY KAPITAN

Pan Maciej pływa od ponad 30 lat. Początkowo przewoził ludzi zwykłymi łódkami. Praca na rzece do bezpiecznych nie należy. Pan Maciej nieraz znajdował się w sytuacjach, kiedy życie drugiego człowieka było w jego rękach.

Dwa lata temu, jesienią, samochód wjechał do Wisły. - Nogi mi się ugięły, kiedy przybiegł gość, mówiąc, że samochód wpadł do Wisły. Myślałem, że z promu. Wziąłem motorówkę i jedziemy. Okazało się, że rozpędzone auto wjechało prosto do rzeki. Kierowca nie zauważył skrętu na prom. Przy sile uderzenia, z jaką ten samochód "wskoczył" do wody, szyba się wygięła. Ale nie pękła. Na szczęście zanim utonął, ściągnęło go na płytką wodę, więc pasażerowie mogli się wydostać - opowiada przewoźnik.

Jakiś czas temu Wisłą płynął około 22-metrowy statek. Kapitan nie zauważył, że zawadził masztem o linkę i wyrwał umocnienie, całą kotwę. Na szczęście i tym razem nikomu nic się nie stało. - Statek się przechylił, ściągnęło go w pobliże brzegu. Trochę mu pomogliśmy, linę zrzucili, i popłynęli dalej. Kapitan był pijany, ale policja nie zdążyła tego sprawdzić. On wtedy nie powinien płynąć, bo to był stan "nieżeglowny" - śmieje się pan Maciej.

Mało kto wie, że około 150 metrów od trasy promu na dnie Wisły zatopiony jest holownik. Zatonął mniej więcej 8 lat temu. - Spłynął z lodami. Zabezpieczyliśmy go linkami, chcieliśmy też przymocować, żeby go ściągnęło, ale właściciel mówił, że na dwóch kotwicach gdzieś się zatrzyma. Następnego dnia rano okazało się, że holownik się uwolnił, stał na środku, ale miał dziurę w kajucie sypialnej. Nabierał wody i zaczął tonąć. Próbowaliśmy go jeszcze wyciągać, ale nie daliśmy rady - opowiada nasz rozmówca.

W 1972 roku, ze względu na likwidację Kopalni "Piaseczno", postanowiono zorganizować niezwykle skomplikowaną operację przetransportowania gigantycznej koparki przez Wisłę. Koparka K-800 o długości, 75 metrów i wysokości 31 metrów ważyła 1350 ton.

OPERACJA "PRZERZUT"

Zadania tego podjęło się wojsko, które miało już na swoim koncie zwieńczoną sukcesem operację "Przerzut". W jej trakcie w Zagłębiu Konińskim przeprawiono przez Jezioro Gocławskie 350-tonową koparkę. Jednak w tym przypadku wojsko miało o wiele trudniejsze zadanie, gdyż koparka K-800 ważyła dokładnie o 1000 ton więcej.

Cała operacja polegała na wbijaniu około 10-metrowych pali w dno Wisły, a następnie budowaniu platformy, po której miał się poruszać ten kolos. Po zakończeniu przeprawy pale usunięto.

Na realizację tego przedsięwzięcia wybrano przełom sierpnia i września, uznając, że właśnie w tym czasie stan wód będzie najniższy. Było to ważne bo podczas przeprawiania "piaseczeńskiego maleństwa" konieczne okazało się rozkopanie wałów. Nie obyło się bez problemów, gdyż wtedy właśnie przyszła powódź. Sierpień 1972 roku był bardzo deszczowy, zapiski z tamtego czasu mówią, że woda w Wiśle sięgała od wału do wału.

Jednak cała operacja zakończyła się pomyślnie i koparka, po żmudnej i ciężkiej przeprawie stanęła w Machowie.

Nie raz i nie dwa Maciej Klimczak był świadkiem i uczestnikiem nietypowych zdarzeń. Pewnego razu dzieci kąpały się w pobliżu przystani. Nagle jeden z dzieciaków podbiegł do przewoźnika i powiedział, że dziewczynka się topi. - W ubraniu skoczyłem, złapałem ją i trzymając na rękach płynąłem. Przed promem prąd rzeki wciągał mnie pod spód. Ale starszy Dziuba mi pomógł i dopłynąłem - mówi pan Maciej. Teraz ta dziewczynka jest już mężatką i sama ma dzieci.

Innym razem kobieta chciała się utopić. Usiadła na brzegu i paliła jednego papierosa za drugim. W pewnym momencie rzuciła się do wody. Zanim pan Maciej zdążył dopłynąć, ona już była pod wodą. - Skoczyłem na łódkę, a ona z prądem popłynęła już jakieś 30 metrów. Musiałem wyskoczyć i wyciągnąć ją na brzeg, bo nie dałem rady jej wciągnąć na łódkę - relacjonuje.

Zimą, gdy Wisła jest zamarznięta i prom nie może pływać, co odważniejsi przechodzą skutą lodem rzekę. Pan Maciej dba o to, aby piesi mogli skorzystać ze skrótu. - Ktoś musi wytyczyć dla nich ścieżkę. Każdy idzie na własną odpowiedzialność. Jak ja nie zrobię drogi, to zrobi ją ktoś inny. Robi się ślad za pomocą gałązek. Po sprawdzeniu, czy ścieżka jest bezpieczna, można przechodzić. Jednego roku zima długo trzymała, było 28-30 stopni mrozu przez prawie 2 miesiące. Wtedy nawet jedna osoba maluchem przejeżdżała przez Wisłę.

Praca na promie nie należy do najlżejszych. Odpowiedzialność za osoby przemieszczające się jest ogromna. Jednak pan Maciej nie zamieniłby tej pracy na żadną inną. - Pracuję tu ponad 30 lat. Lubię tę pracę, a najbardziej ludzi, których codziennie spotykam - podsumowuje.

JOANNA KOWALSKA

(KR)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%